poniedziałek, 31 grudnia 2012

Pamiętajcie, że jesteście Wspaniali!

Ostatni dzień roku - cezura pomiędzy teraźniejszością a daleką przyszłością. Dzień, w którym powinniśmy podsumować rok 2012. Co osiągnęliśmy, gdzie doszliśmy, czego uniknęliśmy, czego się nauczyliśmy...  Magiczny dzień, w którym powinniśmy zostawić za sobą wszystkie swoje niepowodzenia, lęki i nie ciągnąć ich ze sobą. Złapać wszystkie swoje nadzieje i... zrobić głęboki krok w przyszłość. W jednej sekundzie 23:59 - 24:00 wskoczyć z chcianego w spełnione.
Życzę Wam na ten Nowy Rok świadomości, że możecie zmienić swoje życie. Wytrwałości w dążeniu do Waszego Celu. Odnalezienia w sobie potencjału i przekształcenia go w realne działania. Siły - żebyście znajdowali ją w sobie, a nie szukali u innych. No i życzę Wam samodzielnej - ale nie samotnej! - wędrówki po Waszym cudownym życiu. I zawsze pamiętajcie, że jesteście wspaniali :)
 
A co do planów noworocznych, to ja listę napiszę jutro, bo do tej pory tworzyłam ją 31. :) Czas zacząć od małych innowacji. Dzisiaj pokrzątam się po mieszkanku, poczytam, pobędę sobie po prostu :) Rok 3013 będzie dla mnie fantastyczny, bo tak właśnie sobie zaplanowałam! I nie ma przebacz :)

PS Uważajcie na petardy :) Nie zróbcie sobie krzywdy. No i wybawcie się za wszystkie czasy, połamcie obcasy, całujcie się do utraty tchu, głośno się śmiejcie i ŻYJCIE PEŁNIĄ ŻYCIA! Buziaki :)


niedziela, 30 grudnia 2012

Okiełznane tysiąc elementów!

Moje omaszałe butelki wina zostały ułożone :) I co? Okazało się, że nie tylko sobie z tym poradziłam, ale i bardzo polubiłam takie puzzlowanie :) Z każdej rzeczy możemy wyciagnąć wnioski i w każdej sytuacji możemy się czegoś nowego o sobie dowiedzieć :) I nie poddawać się, nigdy nie poddawać... Skąd bierze się schemat ucieczki przed niewygodnym, nowym, wymagającym wysiłku? Zbyt łatwo się poddajemy. Mówimy: ja sobie z tym nie poradzę, to nie dla mnie, nie potrafię. Jeżeli stajemy przed zadaniem, którego wykonanie nie jest obowiązkowe, nasze chęci tym bardziej maleją. Powinniśmy przecież podejść do tego na luzaku i wyperswadować naszemu nawykowi wygodnictwa potrzebę dezercji. Gdzie duch rywalizacji, mobilizacji do działania? Ja w takich wypadkach - po wcześniejszej walce ze zniechęceniem - mówię sobie: no co ty, z tamtym dałaś radę, to tu wymiękasz? No i zazwyczaj pomaga. Nie znaczy to oczywiście, że w podskokach ruszam do walki, ale przynajmniej walczę. Puzzle to mała rzecz, jeśli chodzi o przezwyciężanie własnych barier, ale na puzzlach można się wprawiać. Wtedy przyzwyczaimy się robienia rzeczy, których nie musimy, ale które przecież możemy zrobić. Zdaje się, że na tym w szkole polegały zadania nadobowiązkowe. Niektórzy je robili, ja nie - i dlatego teraz muszę się uczyć ochoty do nadprogramowych działań. A może któreś z takich działań sprawi, że z dobrego życia skoczę w lepsze? Chyba warto o coś takiego powalczyć?  No i  późniejsza satysfakcja jest gwarantowana.
A poniżej moje puzzle :) Ułożone z przyjemnością :)
 
 
 

sobota, 29 grudnia 2012

Prywatne niebo

Dziś o prywatnym niebie, o tych sytuacjach, kiedy człowiekowi jest tak dobrze, że lepiej już być nie może. Kiedy jest tak dobrze, że aż coś w środku słodko boli. Kiedy ja czuję się jak w niebie? Kiedy czytam dobrą książkę (na przykład St. Kinga lub trzymający w napięciu skandynawski kryminał). Kiedy po ciężkim dniu usiądę z moją ulubioną herbatą (ostatnio jest to szmaragdowa ambrozja - zielona sypana herbata, polecam!) i czuję jak zmęczenie odpływa z mojego ciała... Kiedy idę brzegiem morza z papierowym kubkiem pełnym mrożonej kawy... Kiedy siedzę na swojej działce, a szum lasu i śpiew ptaków biorą we władanie mój cywilizacyjny zamęt... Kiedy moje hobby wciąga mnie tak, że emocje krztuszą się w gardle i ogarniają całe moje jestestwo, wtedy mogę przenosić góry, czuję, że żyję pełnią życia... Kiedy leżę z moimi kotami, które rozmruczane i sapiące (Kajtek) otulają mnie swoją puszystością... Kiedy... No właśnie sporo jest tych "kiedy". I w takich momentach, kiedy rozgaszczam się w moim osobistym Edenie nie ma znaczenia fakt, że z kasą cienko, że czegoś mi brakuje, że coś boli, że muszę coś zmienić, że ktoś mi przeszkadza... Wtedy to wszystko nie istnieje, jestem tylko ja w najwspanialszej szczęśliwej postaci... Wiem, że pisałam o tym, że każdy z nas ma powody do tego, żeby cieszyć się z życia, ale będę na pewno wspominała o tym wielokrotnie. To temat, który się nie dezaktualizuje, a może któregoś konkretnego dnia zawróci z zakrętu pewne osoby i wskaże im, że wspaniałość naszej egzystencji składa się z codziennych drobinek, a nie z ogromnych połaci nadzwyczajnych zdarzeń. Ten, kto nie chce cieszyć się codziennością, nie będzie się cieszył nadzwyczajnym prezentem od losu, bo tak już jest. A poza tym, czy warto czekać na radość? Czy nie można jej po prostu wziąć teraz? Można. I należy. Po to jest nam dana, żebyśmy z niej korzystali, a nie wciąż na nią czekali.
 
Poniżej zdjęcia ze Strzegomia, z wyprawy na Krzyżową Górę, na schodach napis, który jest mało widoczny, więc przytoczę: Schody te są darem miłości, darem miłości są schody do nieba.
 
 
Tutaj widok na cały Strzegom - no, może raczej na jego część ;)
 
 
I urocze pokryte rzęsą jeziorko :)


 
I co? Wszędzie możemy znaleźć chwile szczęścia? Możemy :) Nasze prywatne schody do prywatnego nieba mamy wokół siebie. Mamy je w sobie. W naszym umyśle, w naszych chęciach, w naszym działaniu. I tego się trzymajmy :)

piątek, 28 grudnia 2012

Zmobilizowana motywacja

Dziś o tym, dlaczego nie wychodzi nam coś, za co wielokrotnie się braliśmy. Podam przykład pierwszy z brzegu, chociaż każdy ma przecież swój osobisty :) A jeżeli nie ma - to szczęściarz z niego :)
Mówimy sobie - od dzisiaj siadam do angielskiego i codziennie będę przerabiać jedną lekcję. Mam już podręcznik (pilny ze mnie student), zeszyt i zeszycik do słówek (tradycyjne metody nauki wciąż w cenie). Jesteśmy pełni zapału, a w myślach swobodnie perorujemy z Anglikami i elokwentnie sypiemy idiomami. Jesteśmy supergoście. Przez kilka dni nawet nieźle nam to wychodzi. A później tak jakoś czasu brak, bo koleżanka na kawę zaprosiła, bo w pracy trudny okres, bo mamy grypę, bo święta... Wymówki mnożą się w zastraszającym tempie, książka idzie głęboko w kąt, żeby nam nie przypominała o naszym wstydzie. Na szczęście przełykamy porażkę i kilka tygodni/miesięcy później znów bierzemy się do pracy, ale z trochę mniejszym entuzjazmem. Wyciągamy książkę, kupujemy nowy zeszyt (symbolicznie) i po pewnym czasie sytuacja się powtarza. Zdesperowani - zapisujemy się na kurs internetowy i w końcu z niego również rezygnujemy. Potem kupujemy fiszki obrazowe, żeby nam było przyjemniej, ilustrowany kolorowy słownik i... I właśnie, i co dalej? Powtarzamy schemat?    Znów słomiany zapał? Reset, reset, Kochani. Skoro nie pomógł podręcznik, kurs, ani inne rzeczy, to i fiszki nie dadzą rady. Znów siądziemy z załamanymi rękoma i nawyzywamy się od lingwistycznych imbecylów... Coś robimy nie tak! Nie z tej strony trzeba się brać za działanie. Najpierw musimy dokładnie i rzetelnie zastanowić się PO CO chcemy się tego języka nauczyć? I co najważniejsze - czy tego NAPRAWDĘ chcemy. Bo może wolimy włoski, francuski, chiński lub migowy? Więc  zastanówmy się, czego my do licha ciężkiego chcemy - wiecznie się męczyć podstawami języka angielskiego, zapomnieć o tym języku, czy faktycznie się go nauczyć? Jeżeli chcemy - fantastycznie, skupmy się wtedy na odpowiednim zmotywowaniu. No dobrze, skoro już wiemy, że chcemy i jesteśmy zmotywowani, to musimy wytoczyć najcięższe działo, czyli... zabić w sobie lenistwo. A przynajmniej uszkodzić je na tyle, żeby na dłuższy czas zamilkło. Inaczej się nie da! Nie ma się co cackać. Czyli - chęć, motywacja i działanie. Dopiero wtedy przyjdą efekty i... przerosną nasze oczekiwania :)

czwartek, 27 grudnia 2012

Lifting osobowości

Zmieniajmy swoje życie, szukajmy innych ścieżek, rozwijajmy się. Odświeżmy swoje zaspane Ja, pobudźmy je do działania! Jeżeli podejmujemy nowe wyzwania, to rozszerzają się nasze umiejętności, tworzą kolejne horyzonty i powstają nowe zainteresowania. Warto odejść od powszednich czynności, ciągle tych samych potrzeb i schematów. Zróbmy sobie intelektualny lifting - sięgnijmy po inną kategorię książek, zapiszmy się na jakiś kurs lub napiszmy powieść... Można też wyjść poza ramy codzienności w trochę mniej inwazyjny sposób - kupmy sobie... puzzle ;) i ułóżmy je, przemeblujmy pokój, pójdźmy do pracy inną drogą niż dotychczas lub wypijmy inny rodzaj herbaty (zamiast czarnej na przykład czerwoną). Banalne przykłady, banalne zmiany, a jednak coś w nas zaskoczy. Jakaś innowacja, zastrzyk energii, który wbije się w nasze zastałe życie. A jak wiadomo - od zmiany spojrzenia zaczyna się zmiana patrzenia. Budujemy nowe plany, przyglądamy się starym, weryfikujemy oczekiwania i chęci. Powtarzalność kroku gubi swój rytm, przewidywalność ruchu traci statykę pionu, a stabilność nawyków wypada z automatyki toru. I już, kawałek naszej osobowości z zaintrygowaniem przygląda się tym nowatorskim działaniom. Fajnie? Fajnie. Życie wydaje się kolorowsze, nabiera rumieńców, marazm jest trochę mniej kleisty, a ruchy znacznie żwawsze... No więc? Na co macie chęć? Gdzie będziecie szukali nowatorskich wrażeń? Świat jest bogaty, ma nam dużo do zaoferowania, wystarczy tylko ruszyć i... iść :)  

środa, 26 grudnia 2012

Omszałe butelki wina :(

Święta - czas odpoczynku, relaksu i rodzinnych rozmów... A ja na ten czas kupiłam pod choinkę puzzle. Nie jakieś tam kolorowe drewienka z misiami, ale tekturowe obrzydlistwo z rysunkiem przedstawiającym omszałe butelki wina, kosz z winogronami, okazały kielich zapełniony winem i tym podobne klimaty... Ciężkie draństwo, zwłaszcza jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że ostatni raz zabawiałam się w ten sposób w wieku wczesnoszkolnym. Ehhh, jakoś tak człowiek z wiekiem traci elastyczność :( Od wczoraj układam ten plastyczny horrorek i wiele razy chciałam to wszystko rzucić w diabły, ale przecież nie... Ułożę to cholerstwo, powieszę w kuchni (chociaż to może mało gustowne) i za każdym razem będę wspominać swoje zwycięstwo. Mam swoje cele do których mam dojść, to chrzanionych omszałych klocuszków nie ułożę? Ułożę! Nie można się przecież poddawać, prawda? Czy to klocki mają nas zwyciężyć, czy my klocki? Raczej to drugie. Więc, kilka chwil odpoczynku, herbatka i przegryzka cytrynowym ciastem i dalej, zwyciężać :)

wtorek, 25 grudnia 2012

Kot buszujący w choince, czyli niepopełnione świąteczne morderstwo

Nie wiem, czy ktoś z Was ubierał razem z czteromiesięcznym kotkiem choinkę? Hmmm. Trudna sprawa. Rzekłabym nawet, że heroiczna. Moja cierpliwość skończyła się zaraz po rozłożeniu choinki, kiedy Baffi jednym susem na nią wskoczył i trząsł drzewkiem ile wlezie. Żadna znana mi kolęda nie ma tak energicznych taktów, bardziej pasowałyby dźwięki z Bonanzy ;)  To jednak był mały problem, gorzej było, kiedy choinka była już przystrojona… No, wtedy to już było Eldorado, Baffi  z dziką zwinnością  wbiegł na nią, sięgał łapkami do bombek z obłędem w oczach: Moje kulki, moje kulki, moje kulki! A złoty łańcuch z drobnych koralików? Żegnaj stabilny świerku! Ściągnął ten łańcuszek (choinka trzęsła się jak przy wichurze), a potem z koralikami w zębach biegał po całym miszkaniu. Czarny kot ze złotym hałaśliwym trenem…  Uwierzcie, że ma się ochotę takiego psotnika zamordować! Żadne kocie akyszki sprzedawane w zoologicznych sklepach, ani domowe metody – wciry po ogonie – nie pomagały. Kot był silniejszy niż zakazy. W końcu mój czarny Diabeł Tasmański wylądował w przedpokoju i zza zamkniętych drzwi śledził zaniepokojony, czy jego zabawka wciąż tam stoi. Na szczęście, w chwili, kiedy trzeba było siadać do stołu, Baffi słodko spał, bo nie wyobrażam sobie, żeby podczas gwiazdki siedział sam. A co do zwierzęcego północnego dialogu… Każdy z moich kotów milczał…
 
To czarne coś pośrodku, to oczywiście Baffi, a nie puszysta czarna ozdoba ;)



 
A tutaj Kajtek szuka swojego prezentu :)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Cicha Noc, Święta Noc...

 
 
Życzę Wam wszystkim zdrowych pogodnych i rodzinnych świąt. Żeby Boża miłość zawsze królowała w Waszych sercach i w Waszych domach. Żeby magia tych świąt sprawiła, że znikną wszystkie spory, smutki, żale i zaniedbania. Życzę Wam uśmiechów na twarzach Waszych bliskich i ciepłych słów. Miłość i rodzina jest najważniejsza, życzę Wam więc, żebyście mieli  je zawsze wokół siebie. Taką rodzinę, jakiej potrzebujecie, a nie taką, z którą wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. A jeżeli jest to już niemożliwe, to spróbujcie zapomnieć o złej przeszłości i skupcie się na stworzeniu bezpiecznej przyszłości.  I stabilnej rzeczywistości. Życzę Wam też, żebyście poukładali sobie to, co chcecie poukładać i ponaprawiali to, co chcecie naprawić. Żebyście odnaleźli swoją drogę, swój Cel i swoje umiejętności. A jak to wszystko już odnajdziecie, to złapcie mocno i nie puszczajcie. I idźcie, wciąż idzcie do Waszego Celu. Pamiętajcie, to jest Wasz czas i Wy musicie przeżyć go tak, jak tego chcecie!
Aha, i życzę Wam wspaniałych prezentów, bo chociaż nie są one najważniejsze, to jednak są... bardzo ważne!!! :)  http://www.youtube.com/watch?v=6zpHP4hj6wM
 

niedziela, 23 grudnia 2012

Rodzinna przedświąteczna krzątanina

No. Prezenty kupione, sałatka jarzynowa prawie gotowa, ciasto pachnie i niebawem przybędzie choinka :) A potem to najmilsze - ubieranie :) Humory prawdziwie świąteczne... i nie chodzi mi tu o złość, że się człowiek z czymś nie wyrobi, ale o radość. Taką prawdziwą, ciepłą radość :) Tego Wam na te ostatnich kilkanaście godzin przed Wigilią życzę. Cieszcie się, że jesteście z bliskimi, cieszcie się, że macie z kim podzielić się opłatkiem i cieszcie się, że swoją obecnością sprawiacie innym radość. I uwierzcie mi, lepiej usiąść później do stołu, niż całej rodzinie zepsuć święta wieczną złością, popychaniem (no pospiesz się wreszcie!), czy irytacją. To są święta miłości i przygotowanie do nich też powinny sprawiać przyjemność. Wspólne dekorowanie ciasteczek, podekscytowanie zbliżającą się Gwiazdką, pospiesznie upychanie upominków... To wszystko jest nierozerwalną częścią magicznych świąt. To też się wspomina po latach. I wspaniałe jest, jeżeli przedświąteczny czas kojarzy nam się z rodzinną krzątaniną, a nie z furią śpieszących się rodziców.
To na tyle, jutro napiszę Wam więcej, a dzisiaj postaram się wrzucić Wam jeszcze fotkę z zaśnieżonego lasu. Bajka. Na razie obejrzyjcie poniższy filmik. Znalazłam na youtube. Jest wzruszający!
 

sobota, 22 grudnia 2012

Skruszeni Majowie ;)


I jak minął Wam kolejny Koniec Świata? Ja w większości spędziłam go bardzo przyjemnie, a potem bardzo przyjemnie sobie usnęłam i jeszcze przyjemniej się obudziłam :) Witajcie w Nowej Erze ;) Majowie przewracają się w swoich grobach, albo w kułak się z nas śmieją... A jacyś tam ich potomkowie i potomkowie potomków, potomczyków obliczają kolejną zagładę, tym razem bardziej precyzyjną... Taka częstotliwość zdarzeń apokaliptycznych może podkreślić fakt, że naprawdę jesteśmy nieśmiertelni – przeżyliśmy kolejny Armagedon, może jesteśmy bardziej dojrzali, może mądrzejsi, milsi lub pozytywnie nastawieni na zmiany. Może zastanawiamy się kiedy i jak przyjdzie nasz indywidualny, niepowtarzalny i osobisty koniec świata. Nasz statyczny Dance Macabre. Skąd się bierze taka „końcoświatowa” nagonka? Z potrzeby kontroli nad własnym życiem? A może jest wynikiem potrzeby „odświeżania” naszego sumienia. Resetowania codzienności? Może większość z nas musi mieć kilka/kilkanaście takich końcoświatowych dat, żeby starać się do tego czasu poprawić, skorygować pewne błędy, poprzepraszać i poprzebaczać? Albo po prostu odetchnąć z ulgą  ufff, a jednak przeżyliśmy ;) Koniec zawsze jest początkiem czegoś nowego. I każdy z nas będzie miał swój osobisty koniec świata (nie wyglądajmy go tak niecierpliwie, doczekamy się go!), który również będzie początkiem Nowego. A poza tym, jeżeli już tak rozpisuję się o tych końcach – jest ich nieskończenie wiele i niekoniecznie są związane z Wielkim Bum, albo Wielką Zagładą Ludzkości! Jest koniec choroby, jest koniec małżeństwa, jest koniec dzieciństwa, koniec walki... Koniec Dobrego i Koniec Złego – egzystencjalna przeplatanka. Lubimy rozwarstwiać, dzielić, porządkować, kończyć i zaczynać. No i może dlatego wymyślamy kolejny koniec świata  a w przyszłym roku z pewnością będzie ich wiele, bo dla niektórych trzynastka jest przecież pechową liczbą ;)

piątek, 21 grudnia 2012

Fuck, czyli życzenia świąteczne

Nie będę dziś dużo pisać... Wszyscy się spieszymy, robimy prezenty, z obłędem w oczach gnamy od sklepu do sklepu... Tu nas potrącą, gdzie indziej zbluzgają, a na poczcie pokażą fucka (autentycznie! W zeszłym roku pewna staruszka w ten sposób złożyła "życzenia" pani w okienku. I uwierzcie mi, że ta staruszka WIEDZIAŁA, jakie jest znaczenie wystawionego środkowego palca). Mnie na przykład ochrzanił w pracy facet, tylko dlatego że mu się system komputerowy nie podoba. Tłumaczę mu grzecznie, że ja nic nie mogę na to poradzić, to jeszcze bardziej zaczął na mnie krzyczeć. Ehhh, miałam ochotę sama wygarnąć mu, co o nim myślę i co sądzę na temat jego inteligencji emocjonalnej... Ale przecież jestem w pracy. Grrr! Dlaczego niektórzy ludzie muszą się na kimś wyżywać? Frustraci jacyś? Niedopieszczeni egocentrycy? A może przerażeni potrzebą uruchomienia komórek mózgowych hedoniści? Bądźmy dla siebie milsi. Chociażby przed świętami. A jeżeli jesteśmy głodni, źli, że wykupili nam tę KONKRETNĄ książkę, którą chcieliśmy kupić komuś pod choinkę lub mamy złe dni, to przynajmniej nikogo nie obrażajmy. Nie pokazujmy fucków, nie wyzywajmy od idiotów, tylko załatwmy co mamy załatwić i idźmy w cholerę. Nam zły humor w końcu przejdzie, a pani na poczcie nie będzie przez cały dzień z żalem myślała o starszych paniach. 

czwartek, 20 grudnia 2012

Skafander i motyl


"Czy byłem ślepy i głuchy? Czy dopiero nieszczęście powoduje, że dostrzega się prawdziwą wartość człowieka? (...) Obudziła [ta myśl] we mnie żal z powodu straconego czasu i przede wszystkim wyrzuty sumienia z powodu zmarnowanych szans. (...) okazje, z których nie chciało się skorzystać, chwile szczęścia, których nie potrafiło się schwycić." Jean-Dominique Bauby Skafander i motyl.
Tę książkę powinni przeczytać Ci, którzy czują się źle w swoim życiu, którzy nie widzą jego piękna, którzy nie potrafią docenić szczęścia, które mają... Ci, którzy wciąż na coś czekają, a nie wiadomo przecież, czy dostaną... Ci, którzy narzekają, żeby zastanowili się, czy mają na co... Książka jest napisana przez redaktora naczelnego "Elle", który pewnego dnia dostaje rozległego wylewu. Nagle, w samym środku dnia, w samym środku życia. Chwila - nie do cofnięcia. Chwila - która przewartościowała całe jego myślenie. Został sparaliżowany. Nie mógł mówić, śmiać się, ruszać...  Nie mógł nawet wrzasnąć: zgaście ten przeklęty telewizor w sali obok, bo do diabła, głowa mi zaraz pęknie! Nie mógł normalnie funkcjonować, a mimo to, nie poddał się. Żył tak, jak mógł i wciąż był aktywny, na tyle, na ile okoliczności pozwalały. Napisał książkę. Ciepłą wzruszającą z lekkim zabarwionym goryczą poczuciem humoru. Każdego dnia przychodziła asystentka z tabliczką, na której były litery ułożone wg częstotliwości ich używania w języku francuskim. I ta pani czytała literkę po literce, dopóki autor nie mrugnął powieką. Wtedy tę literę zapisywała, z tego tworzyły się słowa, z których rodziły się zdania... Wyobrażacie sobie, jaka to była praca? Ta książka jest wstrząsająca. Pokazuje, jak wiele mamy i jak wiele możemy stracić. Nie marnujmy naszego życia na nudę. Żyjmy! Żyjmy tak, żebyśmy mogli umierać ze świadomością, że nic nie przeoczyliśmy, że nasz czas wykorzystaliśmy tak, jak mogliśmy, lub jak chcieliśmy.
Wyobrażacie sobie siebie w wieku dziewięćdziesięciu lat i chwilę, w której myślicie: Mój Boże, ja zawsze chciałam jeździć konno, a teraz już za późno! Bo sił już nie ma i ciało niesprawne, a tylko duszę młoda. Nie bójmy się życia i rwijmy je jak świeże wiśnie. Rwijmy je pełnymi garściami i zajadajmy się nimi ze smakiem. A jeżeli ktoś nam mówi, nie jedz tyle - brzuch cię rozboli... To odpowiedz: Teraz nie boli. Z bolącym brzuchem też można żyć, ale zapachu nagrzanego owocu, pękającej skórki, słodko-kwaśnego miąższu rozpływającego się w naszych ustach, nikt nam nie zabierze. Jak byłam dzieckiem i przyjeżdżałam do dziadków (dojeżdżaliśmy już późnym wieczorem, bo było daleko) zawsze dostawałam od dziadka garść ogromnych pąsowych czereśni. I za każdym razem mama mówiła: nie dawaj jej czereśni na noc. A dziadek mimo to zawsze mi je podsuwał i mówił "naści". I to "naści", i te czereśnie, i to szczęście, że jednak się zjadło, pamiętam do tej pory. A więc - żyjmy ze wszystkich sił! Po kilkunastu, kilkudziesięciu latach nie będziemy pamiętali o bolącym brzuchu. Będziemy za to pamiętać czereśnie!
 Wrzucam Wam zdjęcie poziomek zebranych kilka lat temu, zdjęć wiśni i czereśni nie mam :)

środa, 19 grudnia 2012

Remont życia

Tak to czasami bywa, że patrzymy się na to nasze mieszkanie i zauważamy, że tynk popękał, że listwy odstają, że na ramach okiennych złuszczyła się farba. Z jaskrawą ostrością zauważamy pęknięte kafelki, czy naderwaną tapetę... Nie jest za dobrze, kręcimy głową z dezaprobatą i szykujemy się do remontu. Z życiem jest tak samo, tylko trochę trudniej. Najpierw musimy dostrzec, że coś jest nie tak, że coś FAKTYCZNIE jest nie tak... Że zaniedbaliśmy się i przestaliśmy się rozwijać, że pofolgowaliśmy sobie i się roztyliśmy, że zaszyliśmy się w swojej intymności, przez co ucierpiały relacje rodzinne. Można wymieniać bez końca. Każdy w swoim prywatnym świecie ma zapuszczone kąty, które wymagają odnowienia... Każdy ma w swoim życiu zakamarki, które trzeba doczyścić – niektóre emocje trzeba odnowić, pewne umiejętności doszlifować, wszystkie wady skuć i umiejętnie zagipsować... No a potem... z entuzjazmem dobieramy sztukaterie, wynajdujemy pasujące dodatki, czyli – rozwijamy swoją osobowość, kreujemy fajnego człowieka :) Jesteśmy z siebie dumni, lubimy siebie i w ogóle jesteśmy super :) Prostuje nam się sylwetka, świeci oko, uśmiech nie schodzi z warg... Z werwą wstajemy każdego dnia, z przyjemnością patrzymy w lustro i mamy MNÓSTWO planów na przyszłość! Remont się przydaje :) Człowiek odzyskuje świadomość swoich zalet i potrafi przekuć je w realne działania. Reasumując – nie bójmy się szukać w sobie zaniedbanych szczelin :) Bo one są i nie ukryjemy ich żadnym pięknym wytłumaczeniem ;) 
Wrzucam fotkę Baffiego na drabinie :) A tak w ogóle, to dowiedziałam się dziś od weterynarza, że to moje czarne kocisko jest potomkiem dzikiego kota. Takiego prrrrawdziwego dzikiego kota, a nie domowego czy podwórzowego :) kto wie, może mi puma rośnie? ;) Mrrr.





wtorek, 18 grudnia 2012

Zeszpanowany driver

Dziś dla Was kolejna scenka z życia wzięta :) Konkretnie z komunikacji miejskiej - moja droga do pracy trwa  (łącznie z przesiadkami) 1,5 godziny, więc materiału mam pod dostatkiem ;) A policzcie to sobie razy dwa, bo i do domu należy wrócić ;)
Jechałam wczoraj zatłoczonym autousem,  zmęczona, ciemno, po 21, odpłynęłam trochę myślami... Szybko jednak przypłynęłam, bo wsiadł młody mężczyzna z kobietą. Kobieta - koleżanka, a nie bliska połowa - była spokojną młodą dziewczyną, a mężczyzna hałaśliwym przechwalającym się narcyzem. Znacie ten typ, prawda? No więc ten nasz narcyz bardzo głośno mówił, nie sposób było nie go słyszeć, o czytaniu i odpływaniu myślami nie wspominając ;) Najpierw opowiadał o swojej pracy, że musi wstawać o 4.30, ale że często się spóźnia, bo mu na tej pracy nie zależy i w tym podobnym stylu. To jeszcze były takie rozbabrane nudy, co mnie w końcu obchodzi, czy facet lubi swoją pracę, czy nie. Ale potem zrobiło się ciekawiej :) Otóż nasz rozmówca przeszedł do konkretów - czyli do problemów z samochodem. Chłopak z prawkiem, wielce "doświadczony" kierowca... opowiadał o swoich stłuczkach (raczej był  z nich dumny, bo żadna nie była z jego winy rzecz jasna). Konkrety zaczęły robić się bardziej obrazowe, kiedy wspomniał o tym, jak któregoś wieczoru gnał szosą i nagle "wyskoczyło" mu jakieś zwierzę. Tym niecnym zwierzęciem był "tylko" kot, a on kotów nie lubi, więc to go "nie ruszyło". Cała moja kocia brać miauknęła w oburzeniu na taki nietakt ;) a humanitaryzm złapał się za głowę. Nic to.  Później nasz szalony driver tłumaczył, jak to jego ojciec uczył go, żeby w takich przypadkach (kiedy hamowanie nic nie da) nie zwalniał, to mniej uszkodzi samochód... To wszystko zniosłam dzielnie i ze względnym spokojem. Ale parsknęłam w duchu, kiedy chłopaczek zaczął się żalić, że on to w zimie raczej autkiem nie jeździ, tylko latem. "No bo wiesz, nie dlatego, że kiepsko jeżdżę, ale dlatego że mam niefart". Całe moje ja zadrżało od tłumionego śmiechu. Klasyczna wymówka. Zamiast przyznać się, że jest piratem drogowym, to zrzuca winę na pech. Zamiast przyznać się, że kierowcą to on jest raczej gównianym, to mówi, że ściga go niesprawiedliwy i złośliwy los. Jak często i my tak mówimy. Wymawiamy się brakiem czasu, niesprzyjającymi okolicznościami, niedostatkiem możliwości...  A wstać wcześniej, to nie łaska?  Wtedy czasu trochę więcej. A okoliczności dopasować do działań, też takie niemożliwe? Żarty jakieś. Znacie to przysłowie: Złej baletnicy przeszkadza i rąbek u spódnicy. Nie oszukujmy samych siebie, bo tylko źle na tym wyjdziemy. Weźmy się w garść, wstańmy wcześniej, zapiszmy się na dodatkowy doszkalający kurs jazdy i ocalmy biedne zagrożone koty! Ruszmy mózgiem i tyłkiem, a nie - językiem i szpanem. Tak długo, jak będziemy oszukiwać siebie samych, tak długo będziemy nikim. Będziemy tylko żałosnym wytworem naszych niespełnionych marzeń i doskonałym kłamcą. Czy o to nam chodzi? Chyba nie.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Dobrowolny galernik

Czy mi się udało zrobić, to co zaplanowałam? Niekoniecznie :( Ale to było do przewidzenia. Jak zwykle ułożyłam zbyt szeroki wachlarz działań, a w niedziele panują inne prawa :) trochę więcej odpoczynku i znacznie mniej pracy. Tylko że jeżeli z góry założy się taki stosunek wartości (na NIEDZIELĘ, a nie na cały tydzień!), to człowiek lepiej do tego podejdzie, bardziej elastycznie i z większym zrozumieniem dla siebie samego :) A ja niestety tak mam, że nachapię się, nachapię tych zadań, które muszę wykonać i potem nic z tego nie wychodzi. Albo drastycznie mało. I powinnam to zmienić. Po prostu muszę nauczyć się mierzyć swoje siły na zamiary i okoliczności do potrzeb, a nie nawrzucać w kalendarz tysiąc zadań (trochę wyolbrzymiam, oczywiście) i zrobić z tego pięć :( Człowiek może popaść we frustrację :( Ehhh, mądrości niekiedy nam brakuje, a potem się dziwimy, że chodzimy zdołowani i nic nam nie wychodzi. A jak ma wychodzić, skoro nie liczymy się z naszym organizmem i realnymi możliwościami? Jak ma nam wychodzić, skoro nie dajemy sobie marginesu na wypoczynek? Przecież nie jesteśmy galernikami, na litość Boską! I nikt nam niczego nie każe, ale sami chcemy do czegoś dojść. Zupełnie inny rodzaj pracy! Przecież to fantastyczne, że w ogóle mamy możliwości do samorealizacji! Plus jest ten, że nie jestem na siebie zła (jak bywało wcześniej), tylko zgodziłam się łaskawie przed sobą, że w tygodniu sobie "dorzucę" do codziennych obowiązków to, czego nie zrobiłam wczoraj i wyjdę na prostą :) A na przyszłość  zapamiętam sobie, żeby w niedziele albo tylko się sympatycznie lenić, albo robić, ale mniej, za to a naciskiem na radość z wykonywanej pracy :) Więc jest jeszcze może nadzieja dla mnie na to, że zmądrzeję ;) I zamiast puszczać się sprintem, łapać oddech i znów  lecieć do przodu, po prostu spokojnie i z godnością dojdę do Celu :) Konsekwentnie! 


niedziela, 16 grudnia 2012

Niedzielne lenistwo :)

Niedziela – najmilszy dzień tygodnia. Mam to szczęście, że nie muszę w niedziele pracować. Mogę się rano powyciągać w łóżku ze wszystkimi kotami (mają raj, skubane!), a potem spokojniutko sobie ten dzień spędzić. Żadnych pośpiechów niepotrzebnych, autobusów zapchanych, godzin straconych... tylko domek :) I cotygodniowa kawusia – świąteczna – z lodami, bitą śmietaną i cynamonem :) Pycha, jak w najlepszej kawiarni! A do tego leniwa muzyczka, ciasteczko i gazetka, albo książka :) No, Kochani, żyć nie umierać :) Dobrze jest się porozpieszczać. Można wtedy naładować akumulatory, złapać dystans do wielu rzeczy, zregenerować siły. A wiadomo że człowiek wypoczęty, to człowiek efektywny :) Więc ja z samego rana jestem już taka efektywna i mogę siąść do biurka, aby ruszyć w moją drogę do Celu :) Jednak jest to możliwe – maszerować przed siebie i siedzieć przy biurku. Wszystko zależy od rodzaju marszu :))) Bo są statyczne, ale aktywne i ruchome, również aktywne. No, może się trochę zapędziłam w tych klasyfikacjach, musicie mi wybaczyć :)
Podsyłam zdjęcie mojej kawy. Specjalnie dla Was je cyknęłam :)




sobota, 15 grudnia 2012

Słabiutka Silna Wola


I jak tam weekend Wam zleci? Ja niestety w sobotę pracuję, a w domu też dużo... pracy. I tej domowej, i tej osobistej. Na te dwa dni zaplanowałam sobie kilka rzeczy do zrobienia – dosyć poważnych, jeżeli chodzi o rozmiar – i zobaczymy, czy uda mi się z tym wszystkim wyrobić. Mam nadzieję, że tak :) Jeżeli kosmata łapa Zwlekania mnie nie dopadnie, to dam radę :) Ale, bądźmy dobrej myśli.
A tak zmieniając temat – co sądzicie o braku Silnej Woli? Jak to z nią jest? To my jej nie mamy? Czy może mamy, ale nie umiemy z niej korzystać? A może jej brak spowodowany jest naszym lenistwem, albo niechęcią, albo strachem przed zmianami? Wszystko to strasznie skomplikowane, bo niby czegoś nie mamy, a w rzeczywistości mamy, tylko niewyćwiczone, w pełni niewykształcone. No bo jak ta nasza bierna Silna Wola może stanąć o własnych siłach, skoro wciąż powtarzamy, że jej nie mamy? Przecież ta bidula nie ma wtedy nawet prawa głosu, po prostu ją przekreślamy i mówimy jej, sorry, ale u mnie to ciebie na pewno nie ma. Bo gdybyś była, to ja robiłbym trzeci fakultet, miałbym sylwetkę modela, zarabiałbym kupę kasy i... No właśnie, i... Problem nie leży w tym, że my tej woli nie mamy, my ją mamy, ale słabą. Słabą Silną Wolę – to brzmi jak dowcipny paradoks, wiem, ale tak to z nią jest. No dobrze, może lepiej – mamy małą Silną Wolę :) Jest to jakieś światełko w tunelu, bo daje nam nadzieję, że jeżeli weźmiemy się z kopa do pracy nad sobą, to i Silna Wola się znajdzie i tysiące innych fantastycznych, nieznanych nam rzeczy. Też mówiłam, że jej nie mam. Teraz wiem, że mam. Tylko na razie małą, ale na pewno silną... No cóż, jak wiadomo – ćwiczenie czyni mistrza :)

piątek, 14 grudnia 2012

Szczęście też jest człowiekiem

Jestem szczęśliwa - kiedy mówimy coś takiego, wzbudzamy konsternację... Jedni są wzburzeni Twoją jawną radością, inni Ci zazdroszczą, jeszcze inni - dzięki Bogu za nich - cieszą się wraz z Tobą... Dlaczego ludzie boją się przyznawać do szczęścia? Czy lękają się, żeby to szczęście nie pierzchło? Czy może myślą, że to nieprzyzwoite tak... CIESZYĆ SIĘ? Ano właśnie. Cieszmy się, cieszmy, cieszmy. Jesteśmy żywi, myślimy, mamy swoje zainteresowania, ogólne pojęcie estetyki (albo bardziej szczegółowe - to dla artystów)... Mamy swoich ulubionych autorów, muzyków... Mamy dom (nawet jeśli wynajęty), ciepłe wygodne łóżko... Mamy, mamy, mamy... Widzicie, jacy jesteśmy szczęśliwi, bogaci i nieprzyzwoicie wprost ludzcy? Wokół nas jest nieprzebrana ilość doznań, z których możemy czerpać radość... A skoro możemy, to czerpmy! Nauczmy się tego, do jasnej cholery, bo skoro możemy uczyć się języków - bo wypada i pracę się szybciej znajdzie - skoro zapisujemy się na skomplikowane warsztaty, skoro doskonalimy swoje umiejętności, żeby nie odstawać od reszty, to... To nauczmy się i radości. Życia pełną piersią. Jak się tego nauczyć - bo radzić przecież łatwo - może najpierw zacznijmy od siebie. Zastanówmy się i przeanalizujmy swoją sytuację, co znajdujemy w niej fajnego? Z czego możemy być dumni, zadowoleni i radośni? Nie wierzę, że nic wokół siebie takiego nie znajdziecie. I co jeszcze? Nie zgadzajmy się na towarzystwo narzekaczy. Jeżeli ktoś obok nas bez przerwy ma "zły dzień", to i nam odbiera kawałek naszej radosnej przestrzeni. Tacy ludzie są jak gradowe chmury, nadciągają, staną nad tobą i zabierają słońce. Nie zgadzajmy się na skwaszonych ludzi wokół siebie i nie współczujmy im tego, że wciąż im źle. Nigdy nie jest tak, że jest tylko źle... Zawsze znajdzie się w tym "źle" coś pozytywnego. Nie teraz, to jutro. Ale jakoś naturalniej jest narzekać, niż cieszyć się. Jeśli jest problem - zgrzytnijmy zębami, zaklnijmy, popłaczmy sobie, pożalmy się, skopmy w furii szafkę, ale potem wstańmy, uśmiechnijmy się i... do dzieła, skupmy się na rozwiązaniu naszego problemu.  Nie komplikujmy sobie dodatkowo życia, bo ono jest wystarczająco skomplikowane.  Łatwiej żyć, gdy człowiek wie, że JEST całym swoim jestestwem. Szczęście też jest człowiekiem i potrzebuje akceptacji, zauważenia go i przygarnięcia do siebie na zawsze. I doceniania!
Piszę teraz do Was, słucham internetowego radia chilli zet ladies http://www.chillizet.pl/Radio/Radio-on-line i jest spoko :) A Baffi siedzi przy moim ramieniu i z zapałem ssie mój szlafrok, jak kocią mamusię - ma niecałe cztery miesiące, więc jeszcze mu wypada ;)
 
 

czwartek, 13 grudnia 2012

Zwodnicze kompleksy


Kompleksy – a cóż to za tragiczne nieporozumienie? Czy naprawdę chcemy je mieć? Czy raczej wolelibyśmy je wyleczyć i zmienić swoje życie. Najfajniej jest wyleczyć, ale wpierw musimy ustalić z jakimi kompleksami mamy do czynienia. Bo są kompleksy rzeczywiste (np. krzywe nogi) i kompleksy zwodnicze (np. okropnie wyglądam!). W pierwszym przypadku, po prostu to wiemy, a w drugim chcemy, żeby ktoś powiedział (a zazwyczaj mówi, bo tacy już jesteśmy) – Och, przestań, nie jest tak źle, spójrz na innych... I my, zamiast wziąć się w garść, po usłyszeniu takiego zaprzeczenia, pomyślimy – No... w sumie, to faktycznie nie jest tak źle. I wchodzimy na pierwszy schodek oszukiwania samego siebie. A jest tych schodków bardzo dużo i im wyżej, tym nam wygodniej – mamy przecież cudowną panoramę na naszą zniekształconą osobę. I o ile z tymi pierwszymi kompleksami należy nauczyć się żyć – nie włożymy nóg w drewniane łubki z nadzieją, że się wyprostują, o tyle z drugimi sprawa wygląda znacznie poważniej. No bo jak walczyć z prawdą, jeżeli ją wciąż negujemy? Czy gdzieś dojdziemy? Raczej nie, chyba że do kolejnego zaprzeczenia. Są też kompleksy „skrygowane” – Och, bo ja mam straszne kompleksy – mówimy z fałszywą skromnością. – Jestem przecież beznadziejnie gruba, prawda? I to „prawda?” sugeruje, że naprawdę mówimy to po to, żeby ktoś nas pochwalił: – Przestań! Sama chciałabym tak wyglądać! 
Tak naprawdę, jeżeli mamy jakiś defekt, którego się wstydzimy, to nie mówimy o nim. A już na pewno nie do wszystkich i nie tak często. Więc co z tymi kompleksami należy zrobić? Moim zdaniem – urwać im łeb. Czyli, to czego zmienić nie możemy, zostawić w świętym spokoju i przestać się nad nimi rozczulać, a to, co należy zmienić – zmienić. Ciężką pracą i PRZYZNANIEM się, że tę pracę trzeba podjąć. A kompleksy krygowane  te odwrócone komplementy? W tym przypadku sprawa jest prostsza trzeba przestać się wdzięczyć i po prostu, po ludzku, cieszyć się z tego, że super wyglądamy!

środa, 12 grudnia 2012

Metoda dziurawego sera

Po wczorajszym rozleniwieniu mój mózg czuje się tak, jakby był na intelektualnych dopalaczach :) Dał mi dziś takiego kopa do roboty, że musiałam szybciutko wstać, żeby nie ogłuchnąć od jego ponaglającego jazgotu - i proszę nie mylić tego z neurologicznymi problemami! ;) Zgrzytnęłam więc zębami, bo w łóżku milutko - zwłaszcza o szóstej rano! - i wbrew woli protestującego ciała wstałam z łóżka. Poczłapałam do kuchni, nasypałam kotom jedzenie i napiłam się na wpół zaspanej kawy :) A potem biurko, laptopik i Ewunia idzie do przodu :) To, co trzeba było zrobić - zrobiłam, a to, co wczoraj mnie zdołowało - dziś było całkiem błahe i do przeskoczenia :) Także - w ogólnym rozrachunku leniwy wtorek wyszedł dla mnie z korzyścią. Będę o tym na przyszłość pamiętała. Każdy z nas ma w sobie takiego intuicyjnego pomocnika, który delikatnie sugeruje, że czas odpuścić sobie i swoją ambicję odwiesić jednodniowo na kołek. I trzeba tego mądrego towarzysza słuchać i zamiast się na niego złościć,  po prostu z nim współpracować, bo w przeciwnym razie nie wyjdziemy na tym dobrze. Najzwyczajniej w świecie padniemy ze zmęczenia na pysk, a jeśli uda nam się stanąć na rzęsach i WYKONAĆ DZIŚ to zadanie, to być może wcale nie wykonamy go dobrze. Bo zmęczony mózg zawiesi się i zamiast stu pomysłów, podsunie nam litościwie dziesięć. No a wtedy raczej nie ma co liczyć na efektywną i kreatywną pracę. W takich sytuacjach robię w ten sposób, że zamiast zająć się właściwym działaniem, robię czynności, które mnie do tego działania przybliżają. Do czego to Wam porównać. O, na przykład. Musicie na jutro upiec ciasto, ale absolutnie, ale to absolutnie nie macie na to ochoty, a poza tym musicie jeszcze ufarbować włosy, zrobić maseczkę i wybrać/kupić kreację na jutro, no, ale, żeby nie mieć tak całkiem wyrzutów sumienia, to idziecie do sklepu, kupujecie składniki, które na to ciasto są potrzebne i coś już macie zrobione. Rozumiecie? To się chyba nazywa metoda dziurawego sera - takie zapełnianie każdej dziurki po to, by w końcu ser był cały (pomimo tego że z dziurami są najsmaczniejsze). W wersji dla panów - wyobraźcie sobie, że musicie umyć samochód (zapomnijcie o myjniach, może wszystkie są nieczynne), ale i zimno i na piwko by się skoczyło i dzień jest krótki, no i proszę, myć dzisiaj samochód??? Więc podjeżdżacie zachlapaną bryką na stację, kupujecie potrzebne rzeczy i częściowo jesteście przygotowani do jutrzejszej pracy.
Przepraszam, jeżeli komuś moje porównania nie przypadły do gustu, bo i mężczyźni pieką ciasta i kobiety myją samochody, ale chodziło o wytłumaczenie schematu, a nie o seksizm ;)  

Aha! Płyty jednak nie wysłuchałam! Puściłam sobie za to indiańskie klimaty i wieczór całkiem miło zleciał :)
Do jutra.

wtorek, 11 grudnia 2012

Chilloutowy luz :)


Dzisiaj leniwy dzień, co nie znaczy, że stojący w miejscu :) Śnieżek tak ładnie pada i puchowa kołderka okrywa drzewa. Zupełnie jak w baśniowej Narnii :) Kupiłam sobie świąteczną płytę Michaela Bublé i mam dylemat, czy przesłuchać ją dziś wieczorem, po powrocie do domu (a ciekawość mnie zżera, bo kupiłam w ciemno), czy zrobić sobie imieninowy prezent i puścić dwudziestego czwartego rano, ale chyba nie wytrzymam... ;) Zobaczymy, spać się chce i człowiek ma ochotę wrzucić na luz... Tak się czuję, jakby porwała mnie  chilloutowa muzyka z elementami przyjaranego reggae i trudno, poddam się jej i na dziś już zbastuję z dążeniem do Celu :) Kilka kroków zrobiłam i musi wystarczyć. Nie można przecież biec ze wszystkich sił, z obłędem zmęczenia w ciele, bo się człowiek zaharuje, zniechęci i ucieknie w permanentne lenistwo. Trzeba więc troszkę odsapnąć i dać umysłowi relaks, niech sobie powspomina czasy, w których życie toczyło się w mało konkretnych kierunkach :) Należy tylko uważać, aby perfidna kosmata łapa Zwlekania nie usiłowała nam wmówić, że umieramy ze zmęczenia, podczas gdy my lenimy się bezwstydnie... Ale na tym etapie chyba potrafimy to już rozróżnić :) Miłego dnia Wam życzę – leniwego lub baaaaardzo aktywnego, zależy, jaki chcecie :) 
A ja sobie odsapnę i nabiorę sił na jutro :)




poniedziałek, 10 grudnia 2012

Ciepły puchaty Spokój


Co rozumiecie przez pojęcie spokoju – tej pewności, że jest się bezpiecznym, że jest się we właściwym czasie na właściwym miejscu, że…  No właśnie, jakie Że jest dla Was istotne? Jakie daje Wam poczucie szczęścia?
Mnie na przykład największy spokój ogarnia wtedy, gdy odpoczywam po dobrze wykonanym zadaniu. Wiem, że priorytety zostały spriorytetowane, a naglące potrzeby zostały przyspieszone i załatwione. Że nie dałam ciała i zamiast dać się zwieść kosmatej łapie Zwlekania, dałam jej po pysku  - przepraszam, ale brutalność niekiedy jest bardziej skuteczna  ;)   I kiedy czuję sama przed sobą,  że dziś mogę być z siebie dumna, to wtedy jest okej. Mogę się wyciągnąć w błogim poczuciu, że dzisiejszy dzień jest właściwie zagospodarowany i umieszczony w pudełeczku pod tytułem: Kolejny Kroczek do Celu :) Że nic nie zmarnowałam, że nic nie przetrwoniłam, że teraz pozostało tylko byczyć się bez żadnych wyrzutów sumienia :) Jednym, konkretnym zdaniem -  Nadchodzi czas na sjestę szeroko pojętą  :)  Moje Ja Walczące zbliżyło się odrobinę do mojego Ja Zwycięskiego i teraz idzie się zabawić :)  
Ludzie często mylą spokój z nudą, utożsamiają bezpieczne życie  ze wstydliwą stagnacją. Potrzebują ciągłych podniet  i tysiąca zmian. Też tak miałam, ale doceniłam luksus ciszy przetykany dobrą muzyką i towarzystwo książek wymieszane z lekką domieszką spotkań z przyjaciółmi  :)
Czy to znaczy, że stoję w miejscu? Że się nie rozwijam i szpetnie nudzę? Być może dla niektórych tak to właśnie wygląda, ale przecież każdy ma inny temperament i inne wartości. Ja cenię sobie świadomość, że jest mi w moim życiu wygodnie, że uparcie zmierzam do Celu.  Że idę, idę, idę… Uwierzcie mi, emocji mam pod dostatkiem :) Zarówno tych dobrych, jak i złych.
Podrzucam fotkę – wbrew pozorom Safira nie dusi na nim Baffiego  :) Kolejny dowód, że nie zawsze to, co wygląda, jest tym, na co wygląda :) Jeżeli mnie zrozumieliście, bo trochę zamąciłam.
Miłego wieczorku!
 


 

niedziela, 9 grudnia 2012

Życie, które wypływa z życia...

"Istoty ludzkie nie rodzą się raz na zawsze w dniu, w którym matki wydają je na świat, ale życie zmusza je do ponownego i wielokrotnego rodzenia samych siebie" Gabriel Garcia Marquez Miłość w czasach zarazy. Być może brzmi to jak mitologiczny koszmar, albo przerażające SF, ale wbrew pozorom jest to bardzo mądre zdanie. Bo czyż nie jest tak, że jako dziecko przyjmujemy na siebie zachowania, nadzieje, nakazy i postawy dorosłych? Nie za bardzo mamy możliwość kształtowania swojej osobowości. Posiadamy oczywiście jakieś ramy swojego charakteru, wzór, w który wpisana jest nasza indywidualność, ale jest to plastyczna forma, której sami nadamy później ostateczny kształt. Kiedy jesteśmy już starsi, rozszerza się nasz światopogląd, znajdujemy drogi, którymi chcemy iść. Wybieramy swoje zainteresowania, odkrywamy talenty... Na szczęście nie jesteśmy istotami, które nigdy nie zmieniają zdania. Nie błądzilibyśmy wtedy, ani nie odkrywalibyśmy prawd. Nie dojrzewalibyśmy do pewnych rzeczy, ani nie mielibyśmy umiejętności naprawiania błędów. Człowiek nigdy tak do końca nie pozna siły swoich potencjałów, dlatego wciąż się poszukuje, dookreśla, nazywa. To byłoby przerażające, gdybyśmy nie mieli możliwości rozwoju, uzupełniania braków, usuwania wad. To byłoby okropne, gdybyśmy cały czas mieli iść w jednym kierunku, przed siebie, za tłumem. A w ten sposób nie tylko możemy podejmować decyzje, ale i całkowicie je zmieniać, kiedy okaże się, że są niewłaściwe. Gdybyśmy nie mieli perspektywy tego ciągłego rodzenia się, to bylibyśmy skarlałymi skamielinami, które przyszły na świat i stanęły w miejscu. A życie jest jak woda, płynie, płynie, płynie - a ponieważ płynie, to w oczywisty sposób przekształca się, bo opływa przeróżne rzeczy. Poszerza się, lub zwęża, mija lasy, albo pola, wpada do morza... Różnorodność opcji. Czy to nie wspaniałe?
 
 

sobota, 8 grudnia 2012

Radość jest wszędzie

Radość... Cóż to za uczucie? Motyle w brzuchu? Uśmiech na twarzy? Siła, która zapiera nam dech w piersiach? Przecież to jest czymś spowodowane. Co sprawia nam taką przyjemność, że aż nas rozpiera energia? Bo ktoś powiedział nam komplement? Bo dostaliśmy nową pracę, wygraliśmy w totolotka, kupiliśmy nowy dom? Czy tylko to sprawi, że odurzy nas szczęście? Przecież (oprócz komplementów) nie są to zdarzenia, które często się powtarzają. Niektórym nawet nie przytrafią się nigdy. Czy jesteśmy więc pokoleniem smutasów? Czarnowidzących cieni, które snują się z gorzkim smętem na twarzy i wiecznie narzekają? Brrr!!! Nie szukajmy radości w Wielkich Rzeczach, Które Nas Spotkają, bo prawdopodobnie umrzemy ze straszliwej depresji, która nas dopadnie. Szukajmy szczęścia wokół siebie! Zawsze szukajmy. Czy potrafimy cieszyć się z tego powodu, że żyjemy? Pomimo tego że nie mamy wymarzonej pracy? Pomimo tego że nie mamy osoby, która nas kocha? Pomimo tego że mamy długi? Przecież posiadamy rzecz niesłychanie cenną - MOŻLIWOŚĆ świadomego kreowania rzeczywistości! No i jesteśmy wolni. Możemy siedzieć w swoim wysprzątanym mieszkaniu, puścić muzykę, sięgnąć po książkę, możemy cieszyć się kwiatami, które stoją na naszym stole. Radować się własnym Jestestwem.  Wiem, to wszystko są banalne rzeczy, z którymi spotykamy się na co dzień, cóż w nich nadzwyczajnego? Właśnie to, że są.  Nie utożsamiajmy radości z odniesionym sukcesem, bo przez większość życia będziemy ponurzy. Utożsamiajmy ją z każdym, KAŻDYM, mijającym dniem, każdą dziejącą się chwilą. No i nie chodzi mi tu o to, żebyśmy przez życie szli z otępiałym wyrazem twarzy i śmiali się, jak głupi do sera, ale o to, żebyśmy radość znajdowali w prozaicznych sytuacjach. Człowiek pogodny łatwiej znosi niepowodzenia, co zwiększa mu możliwość dojścia do Celu, bo nawet, jeżeli na tej drodze upadnie kilkanaście razy, to wstanie i pójdzie dalej.  
Dołączam zdjęcia z samolotu. Widok niesamowity, siedziałam i cykałam fotki, jak szalona... To jest niesamowite, tak lecieć nad chmurami...
 
 


 

piątek, 7 grudnia 2012

Szersze pole widzenia

Zamykam oczy i znika stabilność obrazu. Pokój zamiera pod powiekami, a potem miękko gaśnie na źrenicach. Świat taki sam, a jednak jakiś inny - zamknięty w siatkówce, odkształca się w pamięci. Kiedy wyłączymy zmysł wzroku i przystaniemy w codziennym biegu, wbrew pozorom rozszerzy nam się pole widzenia. Dostrzeżemy, że rzeczywistość ma różne wymiary. Oprócz tych zwyczajnych znanych nam form, tworzą się kształty znane tylko podświadomości. Umysł dobija się do naszych myśli. Podpowiada rozwiązania problemów, zmusza do wyborów i wskazuje bezlitośnie kłamstwa, które budujemy na swój temat. Już nie jesteśmy tacy fajni, cudowni i cool. Stajemy się ludźmi, którzy muszą walczyć z własnymi wadami i zaniedbaniami. Już wiemy, co staje nam na drodze do Celu i skutecznie ociąga nasz marsz. I to jest nasza broń - wiedza. Jeżeli umiejętnie przekujemy ją w działanie, to wyciągniemy z niej same korzyści. Ułoży nam się plan walki i pojawią się sprzymierzeńcy np. Lenistwo zwalczymy Ambicją. Nasze indywidualne plusy zdominują minusy, a rozchybotana osobowość odnajdzie równowagę. Zaufajmy naszej wewnętrznej mądrości i nauczmy się jej słuchać. Ona nie zwiedzie nas na manowce, a wyprowadzi na prostą drogę. Przestańmy przemykać cichutko pomiędzy naszymi marzeniami, tylko zmobilizujmy się i gnajmy za nimi ze wszystkich sił! 

czwartek, 6 grudnia 2012

Kieliszek wina i czekoladka

Dzisiaj taki sympatyczny dzień :) Po mieście przemykają mikołaje i dyskretnie wkładają słodkości pod poduszki, w rajstopy, w skarpety lub podrzucają (wyćwiczonym ruchem) na biurka w pracy... Dzisiaj można się bezkarnie objadać (prawie jak w Tłusty Czwartek!) i ogólnie człowiek taki bardziej rozluźniony. :) Święty Mikołaj w magiczny sposób wędruje pomiędzy naszym Wewnętrznym Dzieckiem a Dorosłym Poważnym Człowiekiem. I każdy z nich jest zadowolony :) Dorosły, bo ma chwilkę wytchnienia od trudów życia i Dziecko, bo w końcu dopuszczono je do głosu ;) A prawda jest taka, że częściej powinniśmy rozmawiać z tym naszym berbeciem, bo ono ma nam wiele do powiedzenia. Możemy nauczyć się od niego spontaniczności, radości, zabawy... Możemy podebrać mu trochę ufności i wiary, bo nam coś jej brakuje... No i możemy wyciągnąć od niego chociaż część spokoju i wytchnienia. A po takim oczyszczającym dialogu wypijmy kieliszek dobrego wina - jak prawdziwy dorosły - i zjedzmy czekoladowego mikołaja - dzieciom się przecież nie odmawia ;)
 
 
 
 
A przed snem obiecajmy sobie, że jutrzejszy dzień będzie cudowną, pachnącą rozgrzaną czekoladą niespodzianką. I tak podchodźmy do każdego dnia - cieszmy się, że nadszedł i przeżyjmy go ze wszystkich swoich sił!

środa, 5 grudnia 2012

Bohater podszyty tchórzem


Każdy z nas może być bohaterem – walczyć ze swoimi ułomnościami i zdobywać nowe obszary własnych możliwości. Nie mówmy: ja nie potrafię… mnie to się na pewno nie uda… ja już taki jestem od urodzenia… Od urodzenia to my posiadamy zespół cech, których nie można zmienić: płeć (choć i z tym różnie bywa) i kod genetyczny. A reszta jest plastyczną masą, z której można formować dzieła sztuki lub kiczowate figurki. Kształtujemy swoją świadomość, budujemy charakter, rozwijamy swoje zainteresowania… Na wyjątkowość naszej osoby składa się to, z czego tę wyjątkowość kreujemy. Jeżeli zadbamy o swój rozwój, będziemy – jak to się mówi – zadbanymi ludźmi. Przecież nie tylko o ciało powinniśmy dbać, od dawna wiadomo, że ciało i umysł muszą być w zgodzie :) Sartre w rozprawie Egzystencjalizm jest humanizmem pisał, że człowiek „nie jest tchórzem dlatego że ma płuca, serce, czy mózg tchórzliwy (…) ale jest tchórzem dlatego, że przez swe czyny zrobił z siebie tchórza.” I tego się trzymajmy! To my jesteśmy demiurgami własnej codzienności, która może być wspaniała, taka sobie, lub okropna… Możemy żyć lub wegetować. Możemy cieszyć się każdym dniem, lub umierać ze strachu.
Tak mi się wydaje, że w każdym z nas tkwi bohater podszyty cieniem tchórza. Walczmy i nie zmieniajmy tej relacji – niech tchórz na zawsze pozostanie cieniem, a bohater nami.
Na miły początek dnia zacytuję Wam zwrotkę piosenki z Te Prosiaczka Benjamina Hoffa:
 
Możesz stać się Wielkim Kimś
Korzystając z własnych sił.
Byleś tylko w nie nie wątpił (…)
Będziesz wtedy mógł być dumny,
Że twe plany się udały.
Przyzna każdy człek rozumny
Też być Wielki może Mały.