sobota, 30 listopada 2013

Smutny klaun

Miłość warunkowa... Smutny klaun z czarnymi balonami sprzeczności, nakazów, zakazów, kar, dąsów, cierpienia i bólu... Owszem, owszem  pomiędzy nimi znajdują się również kolorowe dmuchane zwierzątka radości, nagród, przytuleń, zapewnień o uczuciu, bo mówimy przecież o miłości, więc jakieś jej elementy muszą być. Wiemy więc już, że nasz cudaczny  klaun ściska w ręku pęk uczuć, które są tak kruche, że wystarczy nakłuć je szpilką, żeby zmieniły się w zaplutą żałosną gumę. Czy taka kruchość da nam spokój i poczucie własnej wartości? Zbuduje podstawę stabilnej przyszłości? Nie, bo miłość warunkowa nie jest w stanie zapewnić nam bezpieczeństwa. Jeżeli w dzieciństwie byliśmy kochani miłością warunkową, nie ma przebacz, my również będziemy kochać siebie taką miłością, która z prawdziwym uczuciem niewiele ma wspólnego. Nasze dobre samopoczucie będzie zależało od tego, czy spełniamy wszystkie swoje oczekiwania. A czy spełniamy? Nie. Dlaczego? A, no bo jesteśmy za leniwi, za grubi, za chudzi, głupi, nieśmiali, niewysportowani, brzydcy, bez poczucia humoru, itp...  Taki dorosły dzieciak staje przed lustrem i mówi do siebie: sorry, ale jesteś beznadziejnym głupkiem i nie mogę cię zaakceptować, mogę cię jedynie znienawidzić, bo tylko na to zasługujesz. Proszę, nie potrafisz nawet utrzymać porządku w szafie i codziennie obiecujesz sobie, że przestaniesz palić.  Żałosne.
Hola, hola, hola... Tak nie można! To, że warunkowa miłość zrodziła nam w głowie i sercu chaos, nie znaczy, że nad tą rozpierduchą nie możemy zapanować! Bo możemy! Możemy! Musimy tylko dostrzec, że mamy prawo do słabości i wad. Bycie nieidealnym daje nam tę przewagę, że możemy nad sobą pracować i powoli do tego ideału się zbliżać :) A taka praca nad sobą to fajna przygoda dla ludzi, którzy chcą coś w sobie zmienić. Nie mówię, że łatwa, przyjemna i z górki, ale za to bardzo  emocjonalna i satysfakcjonująca. A po wielu, wielu, wielu ćwiczeniach w lustrze odnajdujemy wiernego i mądrego przyjaciela. Ot, taki niebanalny gifcik od naszego wewnętrznego Ja ;)
 
 

piątek, 29 listopada 2013

Wszystko za Wszystko

Jak spełniać marzenia i nie umrzeć ze strachu, że nam się nie uda? Jak iść odważnie naprzód bez stuprocentowej pewności, że dojdziemy do Celu żywi, przy zdrowych zmysłach, ale jedynie zmęczeni? Jak z zawiązanymi oczami rzucić się w przepaść i spadać z nadzieją, że wylądujemy na miękkiej pachnącej trawie? No bo czym jest ryzyko? Rzuceniem się w przepaść. Skokiem w nieznane. Ludzie często zastawiają swoje majątki, żeby osiągnąć swój Cel. Stawiają WSZYSTKO na jedną kartę i nie mają stuprocentowej pewności, czy im się uda. Mają "tylko" wiarę.  Zdają sobie sprawę z tego, że mogą stracić WSZYSTKO, ale mimo to ryzykują i skupiają się na wygranej, a nie na klęsce. Wierzą w siebie, wierzą w swoje możliwości, wierzą w swój projekt i idą przed siebie. Owszem, niekiedy giną w kieracie długów, strzelają sobie w łeb lub żyją z zasiłków i siarczyście przeklinają swoją ułańską fantazję... Ale zdarzają się i tacy, którzy za postawione przez siebie Wszystko zyskują Jeszcze Więcej. I oni się uśmiechają, ocierają pot z czoła, wyrównują przyspieszony oddech i mówią: udało się, dzięki Bogu! Warto było.
Na tym to polega, żeby ruszyć z miejsca. Pomimo strachu. Bo co przeżyjemy, jeżeli tylko będziemy się bać? Kilkadziesiąt lat nudy, trochę pieprznych wspomnień, a zostanie żal... Ten straszny chwytający za serce żal, że MOGLIŚMY, ale nie zrobiliśmy, bo się baliśmy... Strach ma wielkie, ogromne oczy, ale i On czuje potem w sobie taką samą wielką ogromną pustkę, że tych oczu nie przymknął. Co ma być to będzie, spróbować warto możemy połamać nogi, albo na nich stać i z dumą rozglądać się wokół. A połamane nogi... zrastają się. Zyskuje się wtedy doświadczenie i następny skok w nieznane oblicza się precyzyjnie. Ale mimo wszystko skacze się. Bo życie jest ciągłym ruchem, a nie stagnacją pełną przerażenia. Pan Bóg nie dał nam przecież zajęczych serc, tylko ludzkie. A one powinny być odważne i pełne wiary :)

A poniżej piękne dzikie pumy :) O, te to z pewnością idą na całość, bez zbędnych analiz :)

 
 
 
 

czwartek, 28 listopada 2013

Bitch i jej przestrzeń osobista

Dziś trochę na ostro. Może nawet więcej niż trochę...
Jeżeli ktoś notorycznie  następuje nam na odcisk, z premedytacją  i upierdliwie bada granice, do których może względem nas się posunąć, reagujmy, brońmy się! Nikt inny raczej nie stanie w naszej obronie, może sporadycznie jakaś litościwa dusza nawrzuca naszemu prześladowcy, ale nie chodzi o to, by ktoś nas musiał bronić, ale o to, byśmy bronić umieli się sami. I o to, żebyśmy zbudowali w sobie automatyczny mechanizm samoobrony. Akcja-reakcja! Nieważne, że w środku serce wali nam ze strachu, żołądek z nerwów podchodzi do gardła, a ręce pocą się jak diabli, to normalne i zazwyczaj niewidoczne dla osób trzecich. Ważne, żeby nie chować się w skorupę lęku, tylko odważnie powiedzieć: hola, hola, przystopuj... Nie trzeba być wredną suką, żeby zaznaczać swoją przestrzeń osobistą. Nie trzeba być niewdzięcznym sukinsynem, żeby zasygnalizować: stop, dalej nie waż się posunąć! Nie trzeba robić min, podkładać świń, czy czepiać się o każde słowo. Nie trzeba nawet omijać agresorów szerokim łukiem, aby nie sprowokować ich swoją obecnością. Wystarczy pokazać drugiej osobie, że szanujemy samego siebie i na pewne rzeczy sobie nie pozwolimy. I trzeba być w tym konsekwentnym. Do bólu. Bez względu na konsekwencje i społeczne antypatie. Każdy ma prawo do godnego życia i do trwania tu i teraz, więc każdy ma prawo do obrony. Nie ma podziału na lepszych i gorszych, jest za to podział na dobro i zło. Problem polega jednak na tym, że społeczeństwo niechętnie reaguje na asertywnych ludzi, bo są oni niewygodni, trudno ich wykorzystać i zazwyczaj nie dają sobą manipulować, nie mieszczą się więc w ciasnych ramkach konwenansu. I wtedy tak, wtedy często rodzą się sucze i sukinsyny, bo ludzie muszą jakoś nazwać i skatalogować to, co ich niepokoi, dziwi lub złości. Asertywność to trudny temat, może być kojarzona z wrzaskiem przekupki czy ciągłym mówieniem NIE, bez względu na logikę, ale może być również definicją spokojnej ochrony samego siebie, wyznacznikiem troskliwej opieki swojego wewnętrznego dziecka. I taka asertywność nie ma nic wspólnego z hedonizmem, egoizmem, czy prawami Hammurabiego.  Nie ma nic wspólnego z zadartym nosem, zaciętym grymasem twarzy, ani czyhaniem na to, aby kogoś zagryźć. Taka asertywność umacnia nas za to w przekonaniu, że mamy  własną osobowość, a nie kluchowaty wytwór narzuconych oczekiwań.

wtorek, 26 listopada 2013

Z domowego łóżka...

Jestem, już jestem... Odzywam się wreszcie do Was. Leżałam w szpitalu, było ze mną nie za fajnie, ale jestem już w domu, w moim łóżku, z moimi kotami. Nie mam już żadnych wenflonów, nikt o 5.30 rano nie mierzy mi temperatury, ani nie pobiera krwi. Słabe żyły nie pękają mi już od wielu kroplówek i mogę normalnie żyć :) I chociaż wciąż jestem na antybiotykach, to dochodzę powoli do siebie, nie dałam się chorobie i walczyłam prawie dzielnie. Grunt to się nie poddawać. Osłabiony chorobą organizm tylko czeka na to, aż umysł skapituluje. Nie wolno mu na to pozwolić! Nie wolno! Ja wciąż powtarzałam sobie: mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm... Powtarzałam to wciąż, i wciąż, i wciąż. Zasypiałam z tymi słowami i budziłam się z nimi. Kiedy leżałam, bo nic innego nie mogłam robić, wciąż powtarzałam, że MAM SILNY ORGARNIZM! A nocami, kiedy nie mogłam spać, stawałam przy oknie, patrzyłam na uśpiony świat i wyobrażałam sobie, co zrobię po wyjściu ze szpitala. Bardzo, bardzo wyraźnie. Planowałam każdą sekundę. Otwarcie drzwi, przytulenie kotów, długa kąpiel w pianie. A potem wyobrażałam sobie to, co zrobię, kiedy wyzdrowieję. Fryzjer, obiad w restauracji (z najdrobniejszymi szczegółami, łącznie z tym, jak będę ubrana i co zamówię), zakup nowych ciuszków. Wyliczałam też wszystkie te wspaniałe rzeczy, na które czekam (na przykład w lutym szkolenie u Mroza i... koncert Garou!!!). Myślałam o moich porannych kawusiach i ulubionych czynnościach. A kiedy dowiedziałam się, że wyjdę pod koniec tygodnia, mówiłam sobie: za tydzień o tej porze będę już w domu, za tydzień o tej porze będę już w domu... Rozumiecie schemat? Trzeba wyrywać się ze złej rzeczywistości i intensywnie planować tę dobrą, bo wszystko ma swój koniec. Wszystko! I kiedy jest nam źle, musimy zdawać sobie z tego sprawę, że to źle również się skończy, że to tylko kwestia czasu. I nie mówię absolutnie, że dzielna byłam w każdej sekundzie choroby, że z uśmiechem na twarzy znosiłam, co los dawał, no nie ze stali nie jestem. Zdarzały się i łezki, i zwątpienie, i zniecierpliwienie, i złość, i panika, ale walczyłam. I wiem, że dzięki temu szybciej wyzdrowiałam, bo pozytywne nastawienie (nawet przetykane czarnym postrzępionym sceptycyzmem) jest najlepszym lekarzem, a odpowiednie podejście potrafi zdziałać cuda.
A teraz leżę w łóżku, zdrowo się odżywiam, piję owocowo-warzywne soki (wyciskane, z żadnych butelek ani kartoników!) i litry wody z cytryną.
Jeszcze jedno – wyobraźcie sobie, że Baffi tak tęsknił, że przestał gadać, a normalnie gaduła jest z niego okropna. Zawsze ma do zadania tysiące pytań, a kiedy mnie nie było – zamilkł. Na szczęście wrócił już do swojej gadatliwej postaci :)
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę duuuuuużo zdrowia, bo ono jest najważniejsze :) A życie jest po prostu piękne :)
Do następnego :)
A poniżej drzewo, które latem mnie urzekło :) Niestety nie zmieściło się w kadrze :)