wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni dzień roku...

Ostatni dzień roku...
Ten dzień jest dla mnie pracowity, zamykam wszystkie stare drzwi, otwieram nowe. Nie składam sobie żadnych obietnic. Wyznaczam za to cele, do których dojdę i cieszę się z tych Szczytów, które w tym roku przebyłam. Zrobiłam bardzo dużo.
Jutro zaczynam zupełnie nową przygodę. Buduję nową rzeczywistość. Zmieniam, zmieniam, zmieniam swoje życie. Moja strefa komfortu została boleśnie naruszona zniekształcona i przewrócona na drugą stronę. Nie szkodzi, to dobrze, bo zmiany są potrzebne, odświeżają życie, pomagają człowiekowi rozwijać się, budować nowe cele i osiągać je. 
Życzę Wam,  Kochani, abyście odnaleźli w sobie Wasze najcenniejsze Ja i zaprzyjaźnili się z nim, na dobre i na złe. 
Życzę Wam chęci, siły i umiejętności do życia takim życiem, jakiego pragniecie. Pamiętajcie, że jesteście wiele warci, macie w sobie ogromny potencjał i zasługujecie na to, aby go z siebie wydobyć. 
No i szampańskiej zabawy Wam życzę, ja dziś będę uczestniczyła w imprezie, na jakiej jeszcze nigdy nie byłam ;) Jest OK :)
Pędzę, bo przede mną jeszcze wiele do zrobienia, a czas mnie bezlitośnie goni...
Buziaki i do zobaczenia w nowym cudownym wspaniałym i pełnym perspektyw 2014 roku :)


sobota, 30 listopada 2013

Smutny klaun

Miłość warunkowa... Smutny klaun z czarnymi balonami sprzeczności, nakazów, zakazów, kar, dąsów, cierpienia i bólu... Owszem, owszem  pomiędzy nimi znajdują się również kolorowe dmuchane zwierzątka radości, nagród, przytuleń, zapewnień o uczuciu, bo mówimy przecież o miłości, więc jakieś jej elementy muszą być. Wiemy więc już, że nasz cudaczny  klaun ściska w ręku pęk uczuć, które są tak kruche, że wystarczy nakłuć je szpilką, żeby zmieniły się w zaplutą żałosną gumę. Czy taka kruchość da nam spokój i poczucie własnej wartości? Zbuduje podstawę stabilnej przyszłości? Nie, bo miłość warunkowa nie jest w stanie zapewnić nam bezpieczeństwa. Jeżeli w dzieciństwie byliśmy kochani miłością warunkową, nie ma przebacz, my również będziemy kochać siebie taką miłością, która z prawdziwym uczuciem niewiele ma wspólnego. Nasze dobre samopoczucie będzie zależało od tego, czy spełniamy wszystkie swoje oczekiwania. A czy spełniamy? Nie. Dlaczego? A, no bo jesteśmy za leniwi, za grubi, za chudzi, głupi, nieśmiali, niewysportowani, brzydcy, bez poczucia humoru, itp...  Taki dorosły dzieciak staje przed lustrem i mówi do siebie: sorry, ale jesteś beznadziejnym głupkiem i nie mogę cię zaakceptować, mogę cię jedynie znienawidzić, bo tylko na to zasługujesz. Proszę, nie potrafisz nawet utrzymać porządku w szafie i codziennie obiecujesz sobie, że przestaniesz palić.  Żałosne.
Hola, hola, hola... Tak nie można! To, że warunkowa miłość zrodziła nam w głowie i sercu chaos, nie znaczy, że nad tą rozpierduchą nie możemy zapanować! Bo możemy! Możemy! Musimy tylko dostrzec, że mamy prawo do słabości i wad. Bycie nieidealnym daje nam tę przewagę, że możemy nad sobą pracować i powoli do tego ideału się zbliżać :) A taka praca nad sobą to fajna przygoda dla ludzi, którzy chcą coś w sobie zmienić. Nie mówię, że łatwa, przyjemna i z górki, ale za to bardzo  emocjonalna i satysfakcjonująca. A po wielu, wielu, wielu ćwiczeniach w lustrze odnajdujemy wiernego i mądrego przyjaciela. Ot, taki niebanalny gifcik od naszego wewnętrznego Ja ;)
 
 

piątek, 29 listopada 2013

Wszystko za Wszystko

Jak spełniać marzenia i nie umrzeć ze strachu, że nam się nie uda? Jak iść odważnie naprzód bez stuprocentowej pewności, że dojdziemy do Celu żywi, przy zdrowych zmysłach, ale jedynie zmęczeni? Jak z zawiązanymi oczami rzucić się w przepaść i spadać z nadzieją, że wylądujemy na miękkiej pachnącej trawie? No bo czym jest ryzyko? Rzuceniem się w przepaść. Skokiem w nieznane. Ludzie często zastawiają swoje majątki, żeby osiągnąć swój Cel. Stawiają WSZYSTKO na jedną kartę i nie mają stuprocentowej pewności, czy im się uda. Mają "tylko" wiarę.  Zdają sobie sprawę z tego, że mogą stracić WSZYSTKO, ale mimo to ryzykują i skupiają się na wygranej, a nie na klęsce. Wierzą w siebie, wierzą w swoje możliwości, wierzą w swój projekt i idą przed siebie. Owszem, niekiedy giną w kieracie długów, strzelają sobie w łeb lub żyją z zasiłków i siarczyście przeklinają swoją ułańską fantazję... Ale zdarzają się i tacy, którzy za postawione przez siebie Wszystko zyskują Jeszcze Więcej. I oni się uśmiechają, ocierają pot z czoła, wyrównują przyspieszony oddech i mówią: udało się, dzięki Bogu! Warto było.
Na tym to polega, żeby ruszyć z miejsca. Pomimo strachu. Bo co przeżyjemy, jeżeli tylko będziemy się bać? Kilkadziesiąt lat nudy, trochę pieprznych wspomnień, a zostanie żal... Ten straszny chwytający za serce żal, że MOGLIŚMY, ale nie zrobiliśmy, bo się baliśmy... Strach ma wielkie, ogromne oczy, ale i On czuje potem w sobie taką samą wielką ogromną pustkę, że tych oczu nie przymknął. Co ma być to będzie, spróbować warto możemy połamać nogi, albo na nich stać i z dumą rozglądać się wokół. A połamane nogi... zrastają się. Zyskuje się wtedy doświadczenie i następny skok w nieznane oblicza się precyzyjnie. Ale mimo wszystko skacze się. Bo życie jest ciągłym ruchem, a nie stagnacją pełną przerażenia. Pan Bóg nie dał nam przecież zajęczych serc, tylko ludzkie. A one powinny być odważne i pełne wiary :)

A poniżej piękne dzikie pumy :) O, te to z pewnością idą na całość, bez zbędnych analiz :)

 
 
 
 

czwartek, 28 listopada 2013

Bitch i jej przestrzeń osobista

Dziś trochę na ostro. Może nawet więcej niż trochę...
Jeżeli ktoś notorycznie  następuje nam na odcisk, z premedytacją  i upierdliwie bada granice, do których może względem nas się posunąć, reagujmy, brońmy się! Nikt inny raczej nie stanie w naszej obronie, może sporadycznie jakaś litościwa dusza nawrzuca naszemu prześladowcy, ale nie chodzi o to, by ktoś nas musiał bronić, ale o to, byśmy bronić umieli się sami. I o to, żebyśmy zbudowali w sobie automatyczny mechanizm samoobrony. Akcja-reakcja! Nieważne, że w środku serce wali nam ze strachu, żołądek z nerwów podchodzi do gardła, a ręce pocą się jak diabli, to normalne i zazwyczaj niewidoczne dla osób trzecich. Ważne, żeby nie chować się w skorupę lęku, tylko odważnie powiedzieć: hola, hola, przystopuj... Nie trzeba być wredną suką, żeby zaznaczać swoją przestrzeń osobistą. Nie trzeba być niewdzięcznym sukinsynem, żeby zasygnalizować: stop, dalej nie waż się posunąć! Nie trzeba robić min, podkładać świń, czy czepiać się o każde słowo. Nie trzeba nawet omijać agresorów szerokim łukiem, aby nie sprowokować ich swoją obecnością. Wystarczy pokazać drugiej osobie, że szanujemy samego siebie i na pewne rzeczy sobie nie pozwolimy. I trzeba być w tym konsekwentnym. Do bólu. Bez względu na konsekwencje i społeczne antypatie. Każdy ma prawo do godnego życia i do trwania tu i teraz, więc każdy ma prawo do obrony. Nie ma podziału na lepszych i gorszych, jest za to podział na dobro i zło. Problem polega jednak na tym, że społeczeństwo niechętnie reaguje na asertywnych ludzi, bo są oni niewygodni, trudno ich wykorzystać i zazwyczaj nie dają sobą manipulować, nie mieszczą się więc w ciasnych ramkach konwenansu. I wtedy tak, wtedy często rodzą się sucze i sukinsyny, bo ludzie muszą jakoś nazwać i skatalogować to, co ich niepokoi, dziwi lub złości. Asertywność to trudny temat, może być kojarzona z wrzaskiem przekupki czy ciągłym mówieniem NIE, bez względu na logikę, ale może być również definicją spokojnej ochrony samego siebie, wyznacznikiem troskliwej opieki swojego wewnętrznego dziecka. I taka asertywność nie ma nic wspólnego z hedonizmem, egoizmem, czy prawami Hammurabiego.  Nie ma nic wspólnego z zadartym nosem, zaciętym grymasem twarzy, ani czyhaniem na to, aby kogoś zagryźć. Taka asertywność umacnia nas za to w przekonaniu, że mamy  własną osobowość, a nie kluchowaty wytwór narzuconych oczekiwań.

wtorek, 26 listopada 2013

Z domowego łóżka...

Jestem, już jestem... Odzywam się wreszcie do Was. Leżałam w szpitalu, było ze mną nie za fajnie, ale jestem już w domu, w moim łóżku, z moimi kotami. Nie mam już żadnych wenflonów, nikt o 5.30 rano nie mierzy mi temperatury, ani nie pobiera krwi. Słabe żyły nie pękają mi już od wielu kroplówek i mogę normalnie żyć :) I chociaż wciąż jestem na antybiotykach, to dochodzę powoli do siebie, nie dałam się chorobie i walczyłam prawie dzielnie. Grunt to się nie poddawać. Osłabiony chorobą organizm tylko czeka na to, aż umysł skapituluje. Nie wolno mu na to pozwolić! Nie wolno! Ja wciąż powtarzałam sobie: mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm... Powtarzałam to wciąż, i wciąż, i wciąż. Zasypiałam z tymi słowami i budziłam się z nimi. Kiedy leżałam, bo nic innego nie mogłam robić, wciąż powtarzałam, że MAM SILNY ORGARNIZM! A nocami, kiedy nie mogłam spać, stawałam przy oknie, patrzyłam na uśpiony świat i wyobrażałam sobie, co zrobię po wyjściu ze szpitala. Bardzo, bardzo wyraźnie. Planowałam każdą sekundę. Otwarcie drzwi, przytulenie kotów, długa kąpiel w pianie. A potem wyobrażałam sobie to, co zrobię, kiedy wyzdrowieję. Fryzjer, obiad w restauracji (z najdrobniejszymi szczegółami, łącznie z tym, jak będę ubrana i co zamówię), zakup nowych ciuszków. Wyliczałam też wszystkie te wspaniałe rzeczy, na które czekam (na przykład w lutym szkolenie u Mroza i... koncert Garou!!!). Myślałam o moich porannych kawusiach i ulubionych czynnościach. A kiedy dowiedziałam się, że wyjdę pod koniec tygodnia, mówiłam sobie: za tydzień o tej porze będę już w domu, za tydzień o tej porze będę już w domu... Rozumiecie schemat? Trzeba wyrywać się ze złej rzeczywistości i intensywnie planować tę dobrą, bo wszystko ma swój koniec. Wszystko! I kiedy jest nam źle, musimy zdawać sobie z tego sprawę, że to źle również się skończy, że to tylko kwestia czasu. I nie mówię absolutnie, że dzielna byłam w każdej sekundzie choroby, że z uśmiechem na twarzy znosiłam, co los dawał, no nie ze stali nie jestem. Zdarzały się i łezki, i zwątpienie, i zniecierpliwienie, i złość, i panika, ale walczyłam. I wiem, że dzięki temu szybciej wyzdrowiałam, bo pozytywne nastawienie (nawet przetykane czarnym postrzępionym sceptycyzmem) jest najlepszym lekarzem, a odpowiednie podejście potrafi zdziałać cuda.
A teraz leżę w łóżku, zdrowo się odżywiam, piję owocowo-warzywne soki (wyciskane, z żadnych butelek ani kartoników!) i litry wody z cytryną.
Jeszcze jedno – wyobraźcie sobie, że Baffi tak tęsknił, że przestał gadać, a normalnie gaduła jest z niego okropna. Zawsze ma do zadania tysiące pytań, a kiedy mnie nie było – zamilkł. Na szczęście wrócił już do swojej gadatliwej postaci :)
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę duuuuuużo zdrowia, bo ono jest najważniejsze :) A życie jest po prostu piękne :)
Do następnego :)
A poniżej drzewo, które latem mnie urzekło :) Niestety nie zmieściło się w kadrze :)
 
 
 
 
 

wtorek, 29 października 2013

Chipsy i lenistwo, czyli indywidualna piramida wartości

W życiu powinniśmy sortować nasze działania według ich ważności, niestety, bo inaczej każdy nasz dzień będzie stertą śmieci lub niepodlegającym recyklingowi wysypiskiem bezużyteczności. Raczej nam to niepotrzebne, bo nic dobrego z takiej bajaderki nie otrzymamy. Priorytety, priorytety i jeszcze raz priorytety. A dopiero potem codzienna drobnica i "przyjemnostki".  Trudno, trzeba zrobić bezlitosną selekcję wartości, odrzucić potrzebne ale niekonieczne od potrzebne ale niezbędne. Potem stopniować swoje dalsze cele i znowu ustalać hierarchię ważności. Tak jak z piramidą żywienia, tyle że tutaj mamy do czynienia ze ściśle zindywidualizowaną piramidą obowiązków i potrzeb, które mają doprowadzić nas do Celu. Podstawą musi być rozwój i dyscyplina, a wyżej adekwatne do tego działania. A dopiero na samym czubeczku (i nie mam na myśli zdobytego szczytu) niezdrowe chipsy, czyli bezproduktywne  lenistwo, którego nie należy mylić z pysznym błogim odpoczynkiem i czekoladką :) Dbamy przecież o swój wygląd, swoje wykształcenie, relacje międzyludzkie, dbajmy więc też o swoje życie. Taka praca nad sobą jest potrzebna, bo pomaga nam w uporządkowaniu chaosu, w którym często się gubimy i przez który nie możemy znaleźć drogi na nasz Szczyt. Wiadomo przecież, że dobra przejrzysta mapa jest lepsza niż chaotyczne, poupychane po kieszeniach i wszystkich szufladach, fiszki ;) A poza tym przewodnik po naszych prywatnych drogach czasami modyfikujemy, w przeciwieństwie do nieogarniętego rozumem bałaganu, do którego dorzucamy tylko kolejne pomysły i tworzymy w ten sposób piramidę szału ;)




poniedziałek, 28 października 2013

Pana Boga za nogi...

Czasami wydaje nam się, że złapaliśmy Pana Boga za nogi, bo skończyliśmy ciekawe studia, mamy fantastyczną pracę, cudownego partnera, mieszkamy w domu, o jakim zawsze marzyliśmy lub kupiliśmy superfurę z rozsuwanym dachem i skórzanymi siedzeniami. I tak cieszymy się tym naszym szczęściem, życie truchta dzień za dniem i my truchtamy razem z nim. Proza codzienności wkracza w nasz zachwyt i okazuje się, że te nogi Pana Boga są ciut przykrótkie, albo co gorsza, że w ogóle nie należą do Niego, ale do zwykłego szarego piechura z ograniczonymi perspektywami na przyszłość.  No i tak jakoś okazuje się, że studia okazały się życiową pomyłką, praca nie daje nam satysfakcji, ale marazm i finansowe niedopieszczenie. Partner – pokazał prawdziwą twarz i w ogóle o nas nie dba. Mieszkanie – okazało się, że sąsiedzi są z piekła rodem i już trzeci raz w miesiącu powybijali na okna... Co w takim razie robić? Są tacy, którzy westchną i pójdą dalej. Do pracy, której nie znoszą, z partnerem, który ich upokarza, a w okna wstawią dyktę lub (w zależności od możliwości finansowych) kuloodporne szyby. Można, czemu nie, każdy ma swój sposób na życie. Ale tak z drugiej strony... Co z tego, że zawodowe zainteresowania się zmieniły? Zróbmy drugi fakultet, albo studia podyplomowe... Co z tego, że partner nas zawodzi – porozmawiajmy z nim uczciwie, nauczmy się kompromisów, wyraźnie ustalmy granice, albo grzecznie z nim się rozejdźmy. Nie poprzestawajmy na: "no... w zasadzie, to jest beznadziejnie, ale życie przecież jest ciężkie". Tak, życie jest ciężkie, ale czy to znaczy, że ma być nudne i niesatysfakcjonujące? Jak nam źle, to zamiast narzekać, weźmy się z nim za bary i zmieńmy, co zmienić się da. Na pewno, jeżeli pogłówkujemy, jakieś rozwiązania się znajdą :)



czwartek, 17 października 2013

Nasz wspaniały umysł

Nasz umysł jest wspaniały, kryje w sobie nieodgadniony i często nieprzewidywalny potencjał. A my z niego nie korzystamy. Używamy go do podstawowego pakietu czynności, do kalkulacji codziennych miniwyzwań, do przeżycia zwykłych mniej lub bardziej sympatycznych chwil.  Używamy go do zawężonego myślenia, nieświadomie zacieśniamy mu pole popisu. Ot, zwykła szara masa. A w rzeczywistości ten nasz cudowny galerowaty twór mózgowy jest maszyną o olbrzymich możliwościach. Wyobraźmy sobie wypasiony telefon komórkowy. Niektórzy używają go tylko do dzwonienia, pisania esemesów i być może robienia zdjęć, inni korzystają dodatkowo z opcji budzika, kalendarza, gier, przeglądarki internetowej, a część populacji wykonuje na nim również wiele skomplikowanych operacji. Dlaczego? Bo wiedzą, że mogą ich używać i wyciągają z telefonu sto procent jego efektywności. Czy ograniczenie tysięcy funkcji naszego mózgu do kilkudziesięciu podstawowych sprawi, że one zanikną? No nie, na szczęście tak źle nie jest, tylko że co nam przyjdzie z tego szczęścia, jeżeli jest ono niewykorzystywane? A pragnienia? Marzenia? Cele? Siedzą w umyśle i czekają, aż je stamtąd wyciągniemy, jak królika z magicznego kapelusza. Niby takie łatwe, a jednak nie potrafimy takich iluzjonistycznych sztuczek. Tylko że iluzja tkwi w odbiorze, czyli również w postrzeganiu rzeczywistości przez nasz umysł. Czym się więc zamartwiać? Skoro mamy wspaniały umysł, to z niego korzystajmy, nauczmy się czerpać z niego większe korzyści. Stymulujmy go, ćwiczmy, wymagajmy od niego, by z nami współpracował. Wyciągajmy ręce po marzenia, wierzmy, że się spełnią i realizujmy wszystkie niezbędne działania, które nas do nich doprowadzą.




środa, 16 października 2013

Kalekie dziedzictwo

Kilka dni temu w pracy zgadałyśmy się z dziewczynami o niefajnych sytuacjach, których byłyśmy świadkami – od dzieciństwa do teraźniejszości. Ot, przypadkowi obserwatorzy. Było tego sporo, mniej lub bardziej "smakowite" kawałki, na przykład jedna kobieta zaczęła drugą okładać torbą, bo ta pierwsza zbyt wolno wchodziła do autobusu. Najstraszniejsze (bo myślę, że to właściwe określenie) były te opowiadania dotyczące relacji dorosły-dziecko. Pani przedszkolanka, która była z dziećmi w basenowej przebieralni, zaczęła poszturchiwać i  krzyczeć na dziecko, które wolniej się szykowało, żeby zabrało wreszcie te śmieci (czyli swoje  ubrania). Ja z kolei słyszałam, jak ojciec mówił do niegrzecznego synka: Chcesz, żebym cię sprzedał? A inna mamusia do swojego dziecka krzyknęła ostro: nie rób tego, bo cię otruję! Niby wszystko w konwencji żartobliwej, ale czy kilkuletnie dziecko rozumie "wspaniały" dowcip rodzica, który oświadcza, że sprzeda swoje dziecko? Nie wydaje mi się. W mojej szkole podstawowej pani od pewnego przedmiotu mówiła do rozrabiających chłopców, "ciebie to tylko między nogami kopać", a z kolei w przedszkolu miałam koleżankę niejadka, zupa stawała jej w gardle i nie było zmiłuj – nie jadła. Co robiła pani kucharka? Do talerza z zupą wrzucała jej drugie danie, a więc jak ta bidula mogła lubić jedzenie, skoro do rosołu wrzucano jej np. gulasz? Przykładów było naprawdę dużo, najtragiczniejszy jednak dotyczył kilkuletniej (!) dziewczynki o kulach. Dziewczynka szła z rodziną i niechcący uderzyła kulą dziadka. Co zrobiła Rodzina? Zabrała jej kule, bo... nie uważała jak chodzi! I dziewczynka ledwo stała na swoich nogach, łzy jak groch leciały jej po buzi, a starszyzna z oburzeniem ją strofowała. Nie wiem, jak zareagowałabym, gdybym to widziała, bo na litość Boską, jakim trzeba być ograniczonym potworem, by znęcać się nad kalekim dzieckiem, w ogóle nad dzieckiem? Drobiną, która jest od nas zależna? Jak takie dziecko ma nauczyć się szacunku do samego siebie? Jak ma bronić swoją przestrzeń osobistą? Jak walczyć o swoje, skoro od małego jest upokarzane, niedoceniane, niezauważane? Dzieci cierpią w milczeniu, w czterech ścianach idealnie poukładanego domu lub w przepełnionych klasach szkół. Pogrążają się w chaosie czarnego strachu, psychosomatycznych schorzeń i autodestrukcji. Lubimy, żeby nas szanowano, oczekujemy tego, czemu więc odmawiamy tego dzieciom? Przecież dziecko jest CZŁOWIEKIEM, tyle że małym, ale przez to bardziej wrażliwym, niewinnym i uzależnionym od dorosłego. Takie dzieci idą później w świat i zamieniają się w zastraszonych nieasertywnych dorosłych, którzy nigdy nie staną w swojej obronie. Nie są bowiem nauczeni, że mają PRAWO do szacunku i że mają OBOWIĄZEK tego szacunku wymagać.





poniedziałek, 14 października 2013

Łazienkowy stołeczek

Jak to jest z tym Strachem? Z naszym Lękiem przed zdobywaniem Szczytów? Boimy się wyzwań? Boimy się zmian? Boimy się swojego potencjału? Boimy się żyć, tak jak żyć chcemy? To co w takim razie – mamy żyć w takich ramach, jakie schodzą z taśmociągu? Strach jest naturalny, tylko głupiec go nie czuje, ale nie powinien nas ograniczać! Nie traćmy życia na ciągłe trzęsienie się ze strachu. Nie trzymajmy się za rączkę z wiecznym Tchórzostwem. Bądźmy dzielni i idźmy przed siebie, zamiast w znanym grajdołku budować zamki z piasku. Czyny są dla ludzi, zwycięstwa są dla ludzi, życie jest dla ludzi! Nie zawężajmy naszych perspektyw do drobnych potknięć, ale wprost przeciwnie – upadajmy tak często, dopóki nie staniemy na pewnych i mocnych nogach. Czasami jest tak, że ten pierwszy krok jest w naszym wyobrażeniu nie do wykonania, kiedy jednak już go zrobimy, to okazuje się, że był śmieszniutkim drobnym kroczkiem... Strach ma wielkie oczy, a życie ma taki smak, jaki mu nadamy. Może być mdłe, gorzkie, kwaśne, nie do strawienia, albo znakomite, bo doprawione oryginalnymi przyprawami. A więc idźmy bez względu na lęk, po prostu.
Podam Wam dobry przykład z życia wzięty, co prawda kociego, ale schemat działania ten sam.  Kilka miesięcy temu zamontowaliśmy wannę, która jest nieustannym źródłem kociego zainteresowania. Baffi, jak tylko usłyszy, że leje się do niej woda, biegnie do łazienki, wskakuje na stołeczek i czeka na wodne atrakcje.  Kiedy wanna jest pełna, przewiesza się łapkami przez krawędź i albo pije sobie wodę (nie mogę go tego oduczyć, więc dałam spokój, nie umarł od chemii do tej pory), albo spokojnie się przygląda, albo czasami po prostu się z nami mizia. Łebek da do pogłaskania, po krawędzi pospaceruje, jednym zdaniem – towarzyszy nam. A co robi Safira? Nie wskoczy na stołek, bo się... boi. Miauczy za to rozpaczliwie, staje na tylnych łapkach, próbuje coś dojrzeć, ale jest za niska, widzi więc tylko krawędź wanny, ale co jest w środku – to dla niej magiczna tajemnica. A przecież, gdyby się odważyła, wzięła przykład z Baffiego, to wiedziałaby, co takiego wyżej się dzieje. I owszem, Baffi wpadł kilka razy do kąpieli, ale to nie sprawiło, że zrezygnował ze swoich chęci, zaryzykował, spróbował i wziął, co chciał.  Pomimo lęku.
Czyli – wyciągajmy ręce po to, co nasze, jeżeli los da nam po łapach, trudno, przynajmniej spróbowaliśmy, ale jeżeli wyciągnie pomocną dłoń? Hę? Chyba warto wskoczyć na stołeczek? :)
A poniżej Baffi i Safira.









piątek, 11 października 2013

Siermiężna chłopka...

Pisałam w sierpniu o tym, że złamałam dwa palce, strasznie wolno się to wszystko goi, wciąż czuję ból, i wciąż utykam, i wciąż muszę chodzić w chodakach, przez co moja kobieca próżność (przyzwyczajona do obcasików) cierpi. Nie zdziwiłabym się, gdyby moje zdjęcie znalazło się na jakimś blogu o modowych wpadkach, dlatego że Polacy lubią śmiać się z innych, z siebie już trochę mniej. No więc góra mojej skromnej osoby ubrana jest w liliowy płaszczyk, do tego gustowna torebeczka, rękawiczki, itd... No a dół? Cóż, tu zaczyna się, nazwijmy to delikatnie, modowy koszmarek. Białe chodaki i – o zgrozo! – skarpetki! Ale co zrobić? Inaczej nie mogę, bo palce mi się zbyt mocno ruszają, przez co cierpię dodatkowy ból, a one muszą być usztywnione. Od góry jestem elegancka "dama", od dołu siermiężna chłopka. Taki garderobiany galimatias.  Tak więc moja kobieca próżność cierpi, a poczucie wstydu kaja się przy każdym ludzkim spojrzeniu. I tu zaczyna się nauka na przyszłość muszę nauczyć się dystansu i nie interesować się tym, co ludzie sobie o mnie pomyślą. Ludzie lubią gadać, zwłaszcza gdy nie mają  o czym i gdy nie znają realiów powstałej sytuacji, ale czy to ma sprawiać, że mam z upokorzenia zapaść się pod ziemię? Czy mam siedzieć w domu i nie pokazywać się ludziom na oczy, bo mnie... obgadają i będą się śmiać? Czy mam na siłę zakładać modny but, podczas gdy moje połamane palce cierpią męki? No raczej nie. Więc trudno, zaciskam zęby i uczę się cierpliwości. A przede wszystkim uczę się chodzenia z podniesioną głową pomimo kpiących spojrzeń. Nie jest to łatwe, ale szczerze mówiąc jest to dla mnie znakomita lekcja  skupić się na swoim komforcie, a nie na tym, co ludzie powiedzą. Skupić się na realizowaniu własnych celów, a nie na tym, co ludzie o nich powiedzą.  I korzystam z tej lekcji skrupulatnie.  Nie przejmujmy się tak bardzo zdaniem innych, bo nas to ogranicza. Nie myślmy, o Boże, jak to zrobię, to ona mnie znielubi, to znielubi i już. Trudno. Nie da się wszystkich lubić. Bądźcie sobą. Bądźcie pozytywnie egoistyczni. Wy powinniście być dla samych siebie najważniejsi. A inni? Cóż, zawsze będą jacyś inni. Mniej lub bardziej wyrozumiali. Miłego weekendu Wam życzę, ja niestety jutro pracuję, ale wciąż, dzień w dzień, idę ze wzrokiem utkwionym w mój Cel :) Adelante, Kochani!

A poniżej mój chodaczek, który latem pełnił nad morzem funkcję stoliczka na herbatę:

środa, 2 października 2013

Płynę przed siebie

Nie myślcie proszę, że się obijam, że porzuciłam swoją życiową filozofię i zeszłam z mojej drogi dążenia do Celu. Jest właśnie wprost przeciwnie, całkowicie się na nim skoncentrowałam. Jednym zdaniem "sto procent cukru w cukrze" ;) Od dwóch tygodni ciężko pracuję, ustaliłam właściwe priorytety i przestrzegam ich bezwzględnie. Nie ma, że zmęczona, nie ma, że się nie chce, nie ma, że nie wyjdzie... Moja złota zasada to: żeby dojść, trzeba iść, więc idę. Codziennie, bez względu na pogodę i bolące nogi. Przewartościowałam pewne własne oczekiwania, zweryfikowałam plany, zmodyfikowałam mapę i zrezygnowałam z dodatkowych czynności, które nie były konieczne, ani potrzebne, zabierały mi natomiast cenny Czas. Wam również to proponuję, zagospodarujcie go tak, aby Wam służył, a nie uciekał. To nieprawda, że mamy go za mało, źle nim po prostu rozporządzamy. Rozdrabniamy się, uciekamy od naszego przeznaczenia i giniemy w gąszczu niechcianego życia. A po co? Czy ktoś nam podziękuje za to, że się przemęczyliśmy, zamiast nasze życie przeżyć? A nawet, gdyby podziękował, to czy czyjeś chęci są ważniejsze niż nasze potrzeby? No nie.
Będę rzadziej zaglądać, już chyba nie codziennie, ale na pewno będę posty pisać, nie martwcie się więc, że utknęłam w jakimś koszmarnym dole i nie mogę się z niego wydostać. Płynę przed siebie :)
 
 
 
 

środa, 25 września 2013

Wędrówka przez (nie)realny Świat

A może tak zmienimy dziś przestrzenie swojego świata? Porzucimy męczące przyzwyczajenia zaczajone w marazmie i...  zanurzymy się w gęste lasy Rozwoju, rzucimy się na wzburzone morza Ambicji,  przepłyniemy rozedrgane Działaniami oceany, wypłyniemy na spokojne jeziora Spełnienia, a potem z dumą staniemy na naszym wymarzonym Szczycie. Piękne widoki będziemy podziwiać po drodze, krajobrazy zapłoną od kolorów Satysfakcji. Spotkamy też z pewnością innych dzielnych Piechurów, wymienimy się doświadczeniami, być może mapami.  Myślicie, że są to utopijne krajobrazy? Nieprawdopodobne kontury Pragnień? Nie martwcie się, realności przyda im tak zwane samo życie. To oczywiste, że będziemy również gubić się w lasach Zwątpienia, topić w morzach Kompleksów, nurzać w jeziorach Lenistwa, umierać w oceanach Lęku i spadać ze szczytów Braku Wiary we Własne Siły. Jak wiadomo – wszystko jest dla ludzi. Od nas zależy, w którą stronę przesuniemy granice. Czy zbliżymy się do świata, którego pragniemy, czy z drżeniem przytulimy się do świata, który nas nuży. Nasze perspektywy, nasze możliwości, nasz trud... Nasze budowane lub burzone mosty. I nasza satysfakcja lub rozpacz, że tą właśnie drogą idziemy przez własne życie.
 
 
 
 
 
 

wtorek, 24 września 2013

Szczenięce lata

Wszystko to, co czujemy jako dziecko, rośnie wraz z nami, utrwala się, pogłębia i w pewien sposób nas identyfikuje. Nasze stosunki międzyludzkie, działania zależą od tego, w jaki sposób do nich podchodzimy, a one z kolei wynikają z naszych zasobów nagromadzonych w dzieciństwie. Dorastanie w ciągłym lęku, brak stabilizacji lub poczucie silnej i toksycznej zależności od drugiej osoby odbija się w przyszłości. Jako dorosłe osoby czujemy permanentny strach przed zmianami czy jakąkolwiek próbą uzewnętrznienia własnej osobowości, ponieważ podświadomie zakodowaliśmy go w każdej komórce naszego ciała. Jak zatem mamy z odwagą iść w życie, skoro panika jest pierwszą emocją, którą czujemy? Nasze wieczne poczucie osamotnienia raczej nie pomoże nam w pozostaniu lwami salonowymi. Nieumiejętność podejmowania własnych decyzji, czy samodzielnego życia sprawi, że uwiesimy się na czyimś ramieniu i będziemy do niego przyssani nawet wtedy, gdy ta relacja będzie sprawiała nam ból. Przykłady podciętych skrzydeł można mnożyć, mnożyć, mnożyć, ponieważ tak jak w tym filmowym cytacie: "lubimy tylko te piosenki, które znamy", czyli w tym przypadku zamiast lubić będziemy czuć i robić. Mamy bardzo wiele możliwości, aby nasz indywidualny repertuar samodzielnie poszerzyć, a może nawet całkowicie zmienić nasz gust muzyczny. Być może uda nam się zostać dyrygentem przez siebie napisanej arii, wystawiać ją na największej scenie muzycznej i być może nasze życie zabrzmi nareszcie czystymi dźwiękami zamiast kakofonią fałszu. Nasze psychiczne dziedzictwo nie musi ograniczać naszego rozwoju, wprost przeciwnie – powinno dopingować nas do wyrwania się z kokonu przyzwyczajeń. Nie jest to  łatwe, ale możliwe i konieczne, jeżeli naprawdę chcemy żyć według własnej wspaniałej partytury... 


poniedziałek, 23 września 2013

Plecak pełen problemów

Od dzieciństwa dźwigamy cudze problemy, które dorośli nieświadomie, albo i z premedytacją, wkładali na nasze barki. Znajomi i pozostała część społeczeństwa dokładała kolejne kamyczki do naszego plecaka pełnego skamielin... I tak żyjemy sobie z garbem bolesnych ciężarów i coraz trudniej iść nam przed siebie. Nogi nas bolą, kręgosłup wykrzywia, głowa opada coraz niżej, a myśli coraz mniej przejrzyste, bo zamulone naszymi próbami rozwiązywania czyichś kłopotów. A my? Czy mamy już siłę na rozwiązywanie własnych? Raczej nie, bo zagubieni pomiędzy złą sytuacją materialną sąsiadki a rozpadem małżeństwa pana listonosza gubimy swoją indywidualną ścieżkę. Musimy ustalić priorytety, zakreślić granice nakładania ciężarów, być wsparciem dla najbliższej rodziny czy przyjaciół, ale radą dla pozostałych. A przede wszystkim powinniśmy skupić się na własnych problemach, a nie zapisywać ich rozwiązanie w przepełnionym terminarzu, czy przerzucać na barki innych. Taka żonglerka nikomu nie służy i nie przynosi rezultatów. Oczyszczenie naszego plecaka sprawi, że będziemy mieli więcej miejsca na nasze kłopociki, zmartwienia czy Ogromne Problemy. A sam fakt, że je jakoś uporządkujemy, uwidocznimy, sprawi, że łatwiej będzie nam je rozwiązać, mało tego, po takiej oryginalnej selekcji może się okazać, że nasze Ogromne Problemy są mniejszymi kłopotami albo wręcz minimalnymi dyskomfortowymi błahostkami :)


piątek, 20 września 2013

Świat pod drugiej stronie lustra

Jedną z ważniejszych zasad coachingu jest relacja "ja jestem OK, ty jesteś OK". Gdybyśmy w ten sposób postrzegali ludzi, świat byłby piękniejszy, nie byłoby niedomówień, nieporozumień, zahamowań. Każdy z góry zakładałby, że osoba, z którą rozmawia, nie myśli o nas źle, nie ocenia naszych włosów, gestykulacji, słownictwa,  nie myśli w duchu, że z nas niezły palant, albo niezła laska... Sto procent zainteresowania tematem i skupienie się na konkrecie. My – jako druga osoba dialogu, bądź szerszej społeczności, również miło byśmy rozmawiali i czuli się swobodnie. Nie porównywalibyśmy poziomu naszej  inteligencji, statusu materialnego, czy umiejętności. Nie krzywiłybyśmy się z goryczą na myśl o tym, że jakaś dziewczyna ma piękne nogi, a facet boski profil. Dlaczego? Bo wiedzielibyśmy, że jesteśmy OK i nasz rozmówca również jest OK :) To, że ktoś ma coś bardziej atrakcyjnego, nie wyklucza tego, że my również nie mamy się czym pochwalić! Niestety, nie każdy z nas ma to, czego pragnie, ale – po pierwsze: pewne rzeczy możemy osiągnąć, jeżeli tylko będziemy pracować (a nie tylko podziwiać u innych i co gorsza – zazdrościć) np. lepsza figura, lepsze wykształcenie, lepsze zdrowie, lepszy związek, itp, po drugie: mamy inne wspaniałe cechy, które równoważą nasze "braki". To nasze kompleksy między innymi sprawiają, że nie potrafimy dogadać się z innymi ludźmi, jeżeli uważamy się od kogoś gorsi, to nijak nie nawiążemy z tą osobą dobrego kontaktu, bo będziemy czuć się mniej wartościowi, co wykluczy równorzędność relacji. Postarajmy się trzymać tej prostej, ale jednocześnie bardzo trudnej zasady. Ja jestem OK i Ty jesteś OK, a więc i ja i Ty jesteśmy wspaniałymi ludźmi, i ja i Ty mamy się w czym rozwijać, i ja i Ty mamy prawo do własnego zdania i własnych przekonań. A przede wszystkim – i ja i Ty zasługujemy na szacunek. A tymczasem wolimy się boczyć, wartościować zasługi lub zalety i obrażać. Po co to wszystko? Każdy z nas jest wiele wart, każdy z nas ma olbrzymie możliwości i każdy z nas decyduje, co z tymi możliwościami zrobi.

A poniżej Baffi i Safira – kocie kontrasty. Jedno jest OK i drugie jest OK ;) Miłego weekendu Wam życzę :) 


środa, 18 września 2013

Przereklamowane Ommm...

Medytowanie niekoniecznie musi nam się kojarzyć z magicznym Ommm i z lekkim ześwirowaniem. Nie musi identyfikować się z przeraźliwie chudym joginem, który bez ruchu siedzi w pozycji  lotosu. Nie powinno też być odzwierciedleniem takich sytuacji, jak ta, w której nagi mężczyzna siedzi na środku skrzyżowania w Chinach i "medytuje".  Medytacja jest docieraniem do naszego Ja i łączy się z maksymalnym skupieniem i oczyszczeniem umysłu. Jest to taki stan, który otwiera nas na relaks i doprowadza do pełni spokoju, szczęścia i wewnętrznej siły.  Nie można przecież wyciszyć się, kiedy ktoś wciąż nas rozprasza. Medytacja jest kontemplacją, koncentracją na ciele i oddechu. Można w tak wspaniały sposób wyciszyć swój umysł, że przestają docierać do nas informacje z zewnątrz, a maksymalnie łączymy się z naszym wnętrzem czujemy moc przez duże M :) Mózg przechodzi na niższe częstotliwości, przechodzimy w stan Alpha, Theta... serce trochę spowalnia bicie.  W takim stanie można się modlić, można pozwolić myślom na swobodne dryfowanie, można minimalizować ból lub uzyskiwać odpowiedzi na pytania. Takie pozorne oderwanie się od rzeczywistości sprawia, że możemy po prostu... odpłynąć :) być na duchowym haju ;)  Można również stworzyć swój wewnętrzny świat, w którym zawsze możemy się schować, w którym łatwiej nam będzie wrócić do równowagi. Nie chodzi mi tu o budowanie drugiego życia czy innej osobowości jak w grach komputerowych.  Hannibal Lecter (ten z Milczenia Owiec T. Harrisa) stworzył w swoim umyśle całe komnaty. Wiem, nie był normalny, był psychopatą, ale znał potęgę własnego umysłu. Wiedział, że dzięki "przebywaniu" w swoich  komnatach może zredukować strach, stres i cierpienie. Swoją drogą, stworzył je po traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa.
Nie mówię, że medytacja jest łatwa i szybka w "obsłudze", trzeba ćwiczyć, żeby dojść do podstawy spokoju ale, jak wiadomo ćwiczenie czyni mistrza :)


A to Krasnal, który relaksował się w ogrodach Hortulus w Dobrzycy :)


 

sobota, 14 września 2013

Ku przestrodze...

Ten post piszę ku przestrodze wszystkich kierowców. Historia podobno prawdziwa, co prawda z tak zwanej trzeciej ręki, ale nawet jeżeli coś jest przekoloryzowane, to przecież główny trzon historii jest prawdziwy. Rzecz się działa kilka tygodni temu, dziewczyna jechała samochodem i zatrzymał ją na stopa młody mężczyzna w garniturze i z elegancką teczką. Dziewczyna pomyślała, że chłopak spieszy się do pracy i uciekł mu autobus, zresztą... wytłumaczenie jest nieważne, cokolwiek myślała, wzięła go na stopa. Jakiś czas później autostopowicz zaczął rozmowę:
- Nie boi się pani, że pani umrze?
- Słucham?
- No, czy zastanawiała się pani, że może dziś umrzeć.
- No wie pan, młoda jestem, nie myślę o takich sprawach, mam jednak nadzieję, że jeszcze pożyję.
Wtedy zaczęło coś stukać w kole, dziewczyna się zatrzymała, a autostopowicz mówi:
- Może pani wyjdzie, zobaczy, co z tym kołem.
- To pan jest mężczyzną, lepiej się pan zna., niech pan sprawdzi.
O dziwo, mężczyzna wysiadł, a kobieta odjechała. A potem okazało się, że na siedzeniu obok leży teczka tego mężczyzny. Dziewczyna otworzyła ją, a w środku leżała... siekiera.
Nie wiem, ile procent prawdy jest w tej opowieści i tak, jak ją usłyszałam, zrobiło mi się zimno. W końcu nikt normalny nie wozi siekiery w neseserku.
Pomyślcie o tym i ani nie łapcie okazji, ani jej nie bierzcie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże...
 
A poniżej żywy Kościotrup na krakowskim Rynku :)

piątek, 13 września 2013

Żywotna Energia

Wczoraj pisałam o motywacji, o wewnętrznym ogniu, który napędza nas do ciągłego parcia naprzód. Wiadomo jednak, że oprócz Wyraźnie Określonego Celu i Motywacji niezbędna jest również energia. Taka właściwa energia, bo któregoś dnia może się okazać, że pomimo olbrzymiej motywacji i chęci do działania, nie mamy już... siły. Sforsowaliśmy się. Dlaczego? Po prostu nieumiejętnie obchodzimy się ze sobą, machamy ręką na niezbędne potrzeby naszego organizmu. Nie wysypiamy się, ponieważ wstajemy wcześniej, by dążyć do Celu. Nie odżywiamy się zdrowo, bo... pędzimy do Celu, więc z braku czasu karmimy się ziemniaczanym purée z proszku, zupkami chińskimi i pizzą. Do tego pochłaniamy hektolitry kawy, coli i energetycznych napojów, zapychamy się batonikami (bo cukier daje naszemu osłabionemu mózgowi kopa). No, i oczywiście nie mamy czasu na ruch, a nasze ciało skupione na przeżyciu zapomniało, jak pachnie świeży tlen... Tragedia. A przecież do Celu nie dojdziemy, jeżeli padniemy w połowie drogi przemęczeni, zagłodzeni oraz ze storturowanym ciałem i duchem. Musimy być mądrzy, wyrozumiali i dbać o siebie, bo jeżeli my padniemy na pysk, to nikt za nas w maratonie życia nie pobiegnie. Inteligentni Biegacze miną nas i nawet się na nas nie obejrzą. Nie chodzi o to, by nie spać, nie chodzi o to, by nie jeść, nie chodzi o to, by tylko iść, iść, iść...
No właśnie, chodzi o to, żeby o siebie dbać, żeby spać, tyle ile potrzebujemy, zdrowo się odżywiać, ćwiczyć i zapewniać sobie co pewien czas odpoczynek. A wtedy, paradoksalnie, dalej zajdziemy, pomimo tego że swój czas rozciągniemy pomiędzy Celem basenem robieniem soków gotowaniem pożywnego obiadu – snem. Nie mówmy więc, że na przykład: nie mamy czasu pobiegać, bo musimy zaliczyć kolosa. Jak sobie potruchtamy, to mózg nam się dotleni i skrzętnie poukłada  pomiędzy zwojami nasze studenckie wiadomości. I tak to działa. My dbamy o ciało i umysł, a one w podziękowaniu efektywnie pchają nas do Celu. Pełna współpraca :)
 
 

czwartek, 12 września 2013

Wewnętrzny ogień

Jeżeli dążymy do swojego Celu, ale nie mamy motywacji nigdy do niego nie dojdziemy. Możemy mieć plan wędrówki, wygodne buty, energetyczne batoniki, wspierających nas przyjaciół... Możemy mieć cały pakiet udogodnień, sztab wykształconych ludzi, a i tak staniemy w miejscu, bo zabraknie nam energii do działania. I popadniemy w kłopoty... Siądzie nam Dyscyplina, skruszeje Wiara w Siebie, a Pewność Siebie ucieknie z podkulonym ogonem. Zostaniemy sami. Sami z wizją Celu, sami z oczekiwaniami, sami z chęciami, które są zbyt małe, by pociągnąć nas do przodu. Sami z porażką. Oj, niedobrze :(  Jak zdobyć motywację? Jak ją w sobie rozpalić? Jak przekonać, by rozgrzała nasz zmarznięty Umysł i dała nam odrobinę ciepła? Można zacisnąć zęby i przeć naprzód, ale na oślep. Można pogrążyć się na dnie i od niego odbić. Można ustalić sobie nagrodę i w chwilach zwątpienia wyobrażać ją sobie. Można przypominać sobie charyzmę swojego Autorytetu i brać z niej siłę. Nieważne, w jaki sposób rozpalimy swój wewnętrzny ogień   każdy z nas z pewnością znajdzie właściwą dla swojego temperamentu iskrę  ważne, żeby go rozpalić, bo to on będzie nas motywował, kiedy nasza Samodyscyplina będzie zziębnięta. Wiadomo przecież, że zimno demotywuje, pragniemy wtedy tylko zakopać się w koc i uciec w otchłań cieplutkiego snu. A tu trzeba Kochani wstać i iść, a nie odwracać się na drugi bok i pochrapywać. Sam Cel niestety nie wystarczy, niezbędna jest Moc, która nas pcha do Działania. Miłość również potrzebuje ciepła uczuć, prawda? A czym jest nasza droga do Celu, jeżeli nie uzewnętrznieniem naszej miłości do samego siebie? 
 

środa, 11 września 2013

Lenistwo i Początek jego Końca :)

Jestem, już jestem... Długo nie pisałam, bo się leniłam na urlopie (pomimo złamanych paluszków coś tam zwiedziłam, chociaż kicanie lub uwieszenie się na bliskiej osobie "trochę" spowalniało mój marsz), no a potem miałam kocioł w pracy i wieczorami padałam ze zmęczenia. A kiedy już się ogarnęłam, to po prostu ciężko było mi było wrócić do starych dobrych nawyków. Wiecie, że Lenistwo jest toksycznym przyjacielem. Namawia do złego, odciąga od dobrego, kusi, zniewala i oszukuje. Jak damy się Lenistwu zagarnąć to baaardzo baaardzo ciężko jest wyrwać się z jego ostrych i zachłannych szponów. A to przebiegłe biesisko ma jeszcze perfidną siostrzycę  Odwlekanie, które jest o tyle gorsze, że jest przebiegłe. Lenistwo zagarnia nas i wsysa w bezmiar nieróbstwa, a my czujemy, że marnujemy czas, natomiast, gdy coś nam bezustannie szepcze: zrobisz to później... to posłuchamy tego szeptu bez wyrzutów sumienia. Odwlekanie ma wiele twarzy i każda z nich jest obłudnie uśmiechnięta, także jeżeli znowu usłyszycie: Zrobisz to za godzinę, jutro, za tydzień, od poniedziałku, to... zróbcie to po prostu teraz. Ja tak sobie odkładałam wrócenie do bloga z dnia na dzień i kiedy znów usłyszałam usłużne: napiszesz post jutro, to się zirytowałam, siadłam do biurka i dałam Odwlekaniu po nosie. Udało mi się, jestem z tego dumna i cieszę się, że wróciłam do swoich przyjemnych obowiązków i na drogę do swojego Celu (widoki całkiem znajome), a teraz z wiarą i zapałem idę dalej. I wiem, że dojdę, bo... idę. A więc i Ty dojdziesz, jeżeli wyruszysz...
Do jutra, pamiętajcie, że Jutro jest dniem, który przybliży nas do Zwycięstwa o kolejny dzień, a Dzisiaj jest dniem, który nas do tego Zwycięstwa przybliżył. Nieważne, jak skomplikowanie to brzmi. Dlatego nie marudźcie, jeżeli kończy się weekend, urlop, czy inny dobry etap w Waszym życiu, bo koniec jest przecież... początkiem czegoś nowego. Nowy dzień ma w zanadrzu tysiące perspektyw i tyle samo porażek. To od nas zależy, w którym kierunku pójdziemy.

A to kilka nadmorskich zdjęć :)

 
 



Jak widać, nie było to niewinne bezchmurne niebo :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Kolekcjoner sukcesów

Nie wierzę, że mi się udało!
Nie wierzę w swoje szczęście!
To nie do wiary, że dałam radę!
A już myślałam, że nie dla mnie taki sukces...
No właśnie... Jak często tak myślimy? Jak często dziwimy się swoimi osiągnięciami? Jak często ze zdumieniem dostrzegamy, że jesteśmy super? Skoro to dla nas takie novum to nic dziwnego, że zamiast w siebie wierzyć, sabotujemy swoje działania: Eeee, na pewno pokpię sprawę... Eeee, za wysokie progi... Nie wolno nam wątpić w swoje siły, bo tylko na nie możemy liczyć. Nie wolno nam rezygnować z walki o lepsze jutro, bo to MY w tym jutrze będziemy żyć. Nie wolno nam z echem obijać się od mijanych dni, tylko z impetem zdobywać każdy dzień. Nasz dzień! Zostańmy kolekcjonerami własnych sukcesów! Zamiast oprawiać je w ramki jak rzadki niespotykany okaz, dołączajmy do bogatego oryginalnego naszyjnika! Osiąganie kolejnych Szczytów uznajmy za swoje hobby zapoczątkujmy taki euforystyczny odłam alpinizmu.  
Jak wtedy będzie wyglądać nasza reakcja? Z dumą sobie wykrzykniemy:
Ha! Wiedziałam, że mi się uda!
Ha! Ja zawsze mam szczęście!
Ha! Znowu dałam radę!
Ha! Kolejny Sukces zaliczony!
Jakie to uczucie? Fantastyczne, prawda?
 
A na takiej styropianowej, połączonej drewnianą ramą, tratwie płynęłam kilka dni temu. Ani nie umarłam ze strachu, ani nie gibnęłam się w otchłań jeziora, ani się nie utopiłam. Wzięłam wiosło i... do brzegu, oczywiście z osobą doświadczoną obok siebie :)
 
 
 
 
Hmmm, strzelałam też z łuku, nawet trafiałam w tarczę :)
 
 
 

niedziela, 18 sierpnia 2013

Problemy są do rozwiązania!

Często jest tak, że mamy problem i zamiast się z kimś nim podzielić, to zaborczo strzeżemy go w zwojach swojego mózgu z obawy, że ktoś uzna, że sobie "nie radzimy". Wstydzimy się dźwiganych przeciwności jak trądu, czujemy upokorzenie, jeżeli ktoś dostrzeże nasze łzy bezradności. A przecież problemy to ludzka rzecz, tak samo, jak ich rozwiązywanie. Kłopoty nie świadczą o naszej tępocie, słabości, niezaradności czy emocjonalnym rozmamłaniu, rozwijają w nas raczej instynkt przetrwania. Uczą niepoddawania się, walki, śmiałości do stawania twarzą w twarz z losem.  Nie powinniśmy czuć zażenowania tylko dlatego że potrzebujemy pomocy, porady, czy chociażby życzliwego poklepania po plecach lub zapewnienia, że... damy radę. Nie jesteśmy bogami i z oczywistych powodów nie znamy wszystkich aspektów życia, dobrze jest więc pożalić się do "wszystkich znajomych Królika", na pewno któryś z nich będzie miał jakiś pomysł - poda telefon do dobrego lekarza, namiar na genialnego adwokata, albo po prostu otrze łzy i poda chusteczkę. Strach ma wielkie oczy, a wszystkie przeciwności są jego rozszerzonymi z przerażenia źrenicami, jeżeli dokładnie przyjrzymy się swoim problemom, z pewnością dostrzeżemy pęknięcia i będziemy wiedzieć, gdzie wbić kilof, żeby rozbić je w pył :)
 
 

sobota, 17 sierpnia 2013

Motyl uwięziony w czerni

Niewyleczone krzywdy prowadzą do tego, że w człowieku rodzi się niemy wewnętrzny Krzyk. Krzyk, który pragnie wydostać się, uzewnętrznić, przebrzmieć. Wydobyć się z niemocy i wykrzyczeć światu, że czujemy ból, psychiczny ciężki ból! Taki krzyk nie może odbijać się w nas nieskończonym echem, ale musi się wydostać. Niemy krzyk powinien przekształcić się w niekontrolowany wrzask i wyrzucić negatywne emocje. Jak się pozbyć takiego wewnętrznego niesłyszalnego krzyku? Można spocić się na siłowni, poboksować worek,  pójść do lasu i krzyczeć do utraty tchu. Można napisać listy do osób, które nas skrzywdziły i wygarnąć w nich cały swój żal, całe swoje cierpienie, a może i nienawiść. Można to zrobić na wiele sposobów, każdy znajdzie coś dla siebie, każdy znajdzie własną broń.do walki z demonami przeszłości. To wszystko, co się w nas zakleszczyło trzeba z siebie po prostu wyrwać, nie wolno tego krzyku pozostawiać w sobie, bo skończy się to tragicznie. Tak, jak z bólem zęba, nieleczony, psuje się, aż w końcu trzeba go wyrwać. Często jednak zaniedbujemy swój komfort psychiczny, co w konsekwencji prowadzi do tego, że żyjemy na wpół życiem, na wpół hibernacją. Nasz uśmiech jest mniej radosny, spokój mniej błogi,  a szczęście okryte smutkiem. Dusimy się w przeszłości niczym kolorowy motyl w ciemnej kotarze. Czy będziemy cieszyć się pięknem swoich delikatnych skrzydełek? Czy będziemy radować się przyjemnością życia? Nie. Będziemy siedzieli ze stulonymi skrzydełkami w zakurzonych fałdach życia. A nie po to się urodziliśmy, żeby zastygać w czerniach cieni, ale po to, by lśnić całą swoją urodą.
 
 
 

piątek, 16 sierpnia 2013

Pęknięty dzień

Poszłam wczoraj na spacer, nie wiem, jak to się stało, ale uderzyłam się w nogę. Ból był niesamowity, aż zrobiło mi się niedobrze. Z ledwością wróciłam do domu, posiedziałam trochę z lodem na stopie, ale lepiej nie było, więc pojechałam do szpitala na rtg. Cóż, okazało się, że mam pęknięte dwa palce... Dostałam płytkę z moim rtg (taka komputerowa klisza zdjęcia), mam przez kilka dni się oszczędzać, a potem mogę chodzić w... drewniakach, bo one usztywnią moje niesforne obolałe palce. Ale nie to jest najdziwniejsze czy najważniejsze. Jak siedziałam wczoraj przed gabinetem, policja przywiozła pewne małżeństwo, które zostało napadnięte w pobliżu mojego docelowego miejsca spaceru, mężczyznę zszywano. Zimno mi się zrobiło, bo kto wie, gdybym sobie tej nogi nie uszkodziła, to nie zawróciłabym z mojego marszu i być może na mnie trafiłoby coś niefajnego. Jestem przekonana, że ominęło mnie coś strasznego, bolesnego albo nawet ostatecznego. Wiem, może śmiesznie to brzmi, ale ja wierzę w takie rzeczy i wiem, gdzieś podświadomie, że te moje dwa pęknięte palce są wielkim szczęściem. Siedzę teraz w domku, smaruję nóżkę, która boli jak diabli, do łazienki kicam jak jednonogi zając i kuruję się. A tak na zakończenie, przytoczę Wam chińską historyjkę, którą wyczytałam dawno dawno temu i nie pamiętam już gdzie. Nie pamiętam nawet początku, bo to koniec był najważniejszy. Była wioska, w której ukradziono chyba konie, wszystkie oprócz jednego, tak się zdarzyło, że był to koń syna najważniejszego przywódcy wioski. Mieszkańcy się burzyli, że jak to, taka niesprawiedliwość. Kilka dni później ten syn jechał na swoim nieukradzionym koniu i z niego spadł. Złamał nogę. Mieszkańcy byli uradowani, że właśnie stało się zadość. Tylko że kilka dni później do wioski przyjechało wojsko i zabrało na wojnę wszystkich młodych ludzi, oprócz tego ze złamaną nogą. Finał jest taki, że nie powinniśmy załamywać rąk, kiedy spotka nas nieszczęście, bo być może ten nasz dopust boski jest bożym błogosławieństwem.

Moje Słodziaki :)


 
 

środa, 14 sierpnia 2013

Cała naprzód!

Zwiedzałam wczoraj statki bojowe, takie, które pływały podczas wojny. Schodziłam pod pokład wąziutkim otworem, otwieranym klapą, po diablo stromych schodach. Serce miałam w gardle, bo wysoko i ciemno, złaziło się tyłem, a ponieważ znalazłam się tam niejako przypadkiem, więc ubrana byłam w spódniczkę i klapeczki, mało przydatny  strój do szlajania się po ładowniach ;) Nie mogłam przecież zrezygnować  i zostać na pokładzie, skoro już mnie tam zaniosło. Widziałam pokoik do planowania, gdzie na biurku rozłożona była mapa :) I tak sobie pomyślałam, że może warto stworzyć sobie taki wewnętrzny gabinecik, w którym nad mapą do naszego Celu weryfikowałoby się ewentualne nieścisłości, ustalało kurs i wybierało optymalne rozwiązania. Każdy z nas powinien mieć taką swoją indywidualną mapę, na której zaznaczyłby najwyższe szczyty do zdobycia i ustalił kolejność działań. Na przykład: Cel – zmiana pracy. Trzeba usiąść i zastanowić się, co trzeba najpierw zrobić, jakie podjąć kroki, gdzie szukać, gdzie wysyłać CV, jakie mamy potrzeby rozwojowe, wymagania i minimalne pułapy finansowo-socjalne. Nasz Cel wymaga nie tylko naszej ciągłej uwagi i czujności, ale też precyzyjności i wyobraźni w planowaniu marszruty.
A więc – Cała naprzód do Celu! Bez ociągania, fochów, lęków i lenienia się. Jak się chce dojść na Szczyt, to trzeba ruszyć w drogę i maszerować :) Miłego dnia :)
Jedno z rozkosznych dział pokładowych okrętu patrolowego ORP Fala

Miejsce planowania zasadzek na wroga ;) Znakomity Cel podczas wojny


Osobliwy "zegar z legendą" na kapitańskim mostku

A to moje "ukochane" schodeczki. W rzeczywistości wyglądały bardziej zdradziecko, uwierzcie mi, perspektywa często zniekształca rzeczywistość, w tym przypadku znacznie ją łagodzi


Jeden z silników kutra rakietowego "Władysławowo"


Kajuta kapitańska. Wypas, bo z wielką "kanapą" i TV. Pozostali mieli wąziutkie kajutki z pryczami. Nic fajnego

Kuchnia


Jeden z silników ORP Fala