poniedziałek, 28 października 2013

Pana Boga za nogi...

Czasami wydaje nam się, że złapaliśmy Pana Boga za nogi, bo skończyliśmy ciekawe studia, mamy fantastyczną pracę, cudownego partnera, mieszkamy w domu, o jakim zawsze marzyliśmy lub kupiliśmy superfurę z rozsuwanym dachem i skórzanymi siedzeniami. I tak cieszymy się tym naszym szczęściem, życie truchta dzień za dniem i my truchtamy razem z nim. Proza codzienności wkracza w nasz zachwyt i okazuje się, że te nogi Pana Boga są ciut przykrótkie, albo co gorsza, że w ogóle nie należą do Niego, ale do zwykłego szarego piechura z ograniczonymi perspektywami na przyszłość.  No i tak jakoś okazuje się, że studia okazały się życiową pomyłką, praca nie daje nam satysfakcji, ale marazm i finansowe niedopieszczenie. Partner – pokazał prawdziwą twarz i w ogóle o nas nie dba. Mieszkanie – okazało się, że sąsiedzi są z piekła rodem i już trzeci raz w miesiącu powybijali na okna... Co w takim razie robić? Są tacy, którzy westchną i pójdą dalej. Do pracy, której nie znoszą, z partnerem, który ich upokarza, a w okna wstawią dyktę lub (w zależności od możliwości finansowych) kuloodporne szyby. Można, czemu nie, każdy ma swój sposób na życie. Ale tak z drugiej strony... Co z tego, że zawodowe zainteresowania się zmieniły? Zróbmy drugi fakultet, albo studia podyplomowe... Co z tego, że partner nas zawodzi – porozmawiajmy z nim uczciwie, nauczmy się kompromisów, wyraźnie ustalmy granice, albo grzecznie z nim się rozejdźmy. Nie poprzestawajmy na: "no... w zasadzie, to jest beznadziejnie, ale życie przecież jest ciężkie". Tak, życie jest ciężkie, ale czy to znaczy, że ma być nudne i niesatysfakcjonujące? Jak nam źle, to zamiast narzekać, weźmy się z nim za bary i zmieńmy, co zmienić się da. Na pewno, jeżeli pogłówkujemy, jakieś rozwiązania się znajdą :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz