niedziela, 31 marca 2013

Czas dla każdego

Jak tam mijają Wam święta? Ja siedzę przy nieswoim komputerze, w nieswoim domu i z nieswoim kubkiem nieswojej herbaty. Cóż... święta to czas rodzinnych rozmów, dobrych obiadków, śnieżnych - dzisiaj - spacerów i co komu tam pasuje. Nie będę się rozpisywać, bo jestem pomiędzy jednym ciastem a drugim i pomiędzy filiżanką herbaty a kieliszkiem wina i czas wracać do stołu. Chciałam jednak skrobnąć do Was parę zdań... O tym się rzadko mówi, ale przecież święta to nie tylko leniwa pogawędka rozpartych na kanapie ludzików, ale również czas odnajdywania samego siebie.  Pamiętajcie o tym i nie oddawajcie całego swojego czasu innym, sobie też coś zostawcie, bo potem wrócicie do pracy zmęczeni i przejedzeni  :) Znajdźcie chwilę na to, żeby pobyć ze sobą. Ze swoimi myślami, ze swoim  skomplikowanym "Ja" :) A teraz muszę już lecieć, do jutra :)

sobota, 30 marca 2013

Smacznych jajeczek :)

Moi Kochani Czytelnicy :)
Życzę Wam samych radosnych i ciepłych dni, miłości w rodzinie i w Waszych sercach i duuuuużo powodów do radości :) Życzę Wam, żeby w Waszych domach zawsze były dobre słowa, żebyście mieli wsparcie w najbliższych i żebyście cieszyli się każdym dniem :) No i oczywiście - owocnej drogi do Celu, a jak jeszcze nie znacie nazwy swojego Szczytu, to trzymam kciuki za to, żebyście poznali :) Aha, no i oczywiście SMACZNEGO JAJKA :))))
 
Miłego wieczorku :)

 

piątek, 29 marca 2013

Ból i Wnioski

Ufajmy sobie i Bogu. Nie jest to łatwe, ale musimy się tego nauczyć, bo inaczej całe życie będziemy zagubieni i zalęknieni. Bóg nas nie opuści, bo nas kocha i o nas dba, my również względem siebie powinniśmy tacy być. I nie wyrzucajmy Bogu, jeżeli ześle na nas jakieś nieszczęście, bo nie urodziliśmy się po to, żeby rozpierać się na płatkach róż i popijać ambrozję, ale po to, żebyśmy mogli się rozwijać, doskonalić. To tak jak z chlebem, który trzeba upiec, żeby był smaczny i pożywny i tak jak z diamentem, który trzeba oszlifować, by uwypuklić jego piękno. Każde doświadczenie jest nam dane z konkretnych powodów. Niektórym po to, by uzdrowić ich relacje z rodziną, niektórym po to, by ujrzeli własne wady, a niektórym po to, by mogli wybaczyć innym lub sobie. Paradoksalnie doświadczenia życiowe mają nas wzmacniać, byśmy mogli poczuć swoją siłę. Oczywiście, to nie jest tak, że uderzy w nas grom z jasnego nieba i oprócz bólu spłynie na nas informacja dotycząca tego, co Pan Bóg chce nam powiedzieć. Czy chodzi Mu o to, żebyśmy przestali ranić swoim zachowaniem innych, czy raczej o to, żebyśmy ranić się nie dawali? Tak łatwo nie jest, to my sami musimy z naszego cierpienia wyciągnąć wnioski. Każdy ma inny Ból i inne Wnioski. A wyciągnąć możemy je tylko poprzez pytania zadawane sobie. Pytać, wciąż pytać samego siebie: co czuję, dlaczego tak się stało, co mi to da? Taki wewnętrzny dialog jest niezbędny do tego, abyśmy właściwie odczytali znaki. Nie wstydźmy się pytań, nie musimy tego robić przecież publicznie, więc nikt nas nie wyśmieje, nie oceni, nie oczerni. I nie wahajmy się prosić Boga o pomoc w uzyskiwaniu odpowiedzi – pomoże na pewno, tylko musimy się nastawić na intuicyjny odbiór, a nie na list wysłany z nieba. I zawsze pamiętajmy, że nieszczęścia nie spotykają nas dlatego że Bóg chce nas ukarać, tylko dlatego żeby potrząsnąć nami i wskazać właściwą drogę, bo Bóg nas kocha.  Po prostu :)
To my jesteśmy ślepi i potrzebujemy upadku, żebyśmy mogli wstać i pójść w dobrym kierunku  :)


czwartek, 28 marca 2013

Kołowrotek przeprosin

Przepraszanie - dobre wychowanie, usłużność, czy gwałt na własnej godności? Przeprosiny przeprosinom nierówne, tak jak i sytuacje, w których występują. Czasami trzeba uderzyć się w pierś, schować wstyd za rumieńce i wyszeptać: mea culpa. A czasami, niestety, trzeba trwać przy swoich przekonaniach. Niezłomnie. Zbliżamy się jednak do niebezpiecznej granicy zacietrzewienia: nie przeproszę, bo nie! Z przepraszaniem jest trudna sprawa, czasami sami nie chcemy przed sobą przyznać, że to my zawiniliśmy i idziemy w zaparte. A czasami przepraszamy, chociaż wiemy, że nie mamy za co. I to na tym paradoksie chcę się dzisiaj skupić. No bo skąd ten samobój? Skąd ten autodestrukcyjny mechanizm? Przepraszać, chociaż to mnie powinno się przepraszać? Taka bierność, a może raczej nadgorliwość, bierze się z dzieciństwa - jak większość naszych pokręconych zachowań. Ile razy było tak, że nasi rodzice, dziadkowie, ciocie, albo po prostu - dorośli, mówili nam:  przeproś babcię, będzie jej przyjemnie, ona jest starsza... Nieważne, że babcia nie miała racji, ważne, że była starsza. A dzieci i ryby głosu nie mają, dostają go wtedy, gdy mają przeprosić. I w ten sposób od małego uczymy się zadowalać osoby, które nas skrzywdziły. Bywały też  na pewno sytuacje, w których sami przepraszaliśmy, bo wiedzieliśmy, że inaczej w domu będzie piekło, albo w szkole nauczyciel do końca roku będzie stawiał groźne ndst. I tak to się kręciło. Stworzyły się zaburzone relacje, które procentują w dorosłym życiu. Wycofujemy się z walki o swoją godność, bo nauczeni jesteśmy przepraszać i nikt nie wbudował w nas zdrowego odruchu oceny sytuacji. Jako dzieci burzymy się, zaciskamy piąstki, ale dorośli biorą nas za uszy i stawiają przed babcią. Przepraszamy. Jako dzieci płaczemy w poduszkę, ale rano wleczemy się do szkoły i przepraszamy nauczycielkę, która nas upokorzyła. W dorosłym życiu nawet niekiedy nie zaciskamy już pięści, bo czujemy bólu uszu i sami idziemy... przepraszać. A potem znów dostajemy po głowie i znów przepraszamy. I tak się kręci społeczny kołowrotek, a my z zaburzonym błędnikiem obijamy się o pręty. Hola, hola! A gdzie jesteśmy MY? Czy nie czas ZASTANOWIĆ się nad swoimi odruchami przepraszania? Czy nie czas zastanowić się, czy mamy za co przepraszać? Czy nie czas przepracować wychowawcze błędy naszych rodziców, niewłaściwych pedagogów, czy silniejszych kolegów? Jesteśmy dorośli, mądrzy, samowystarczalni. Mamy własne życie,  własny światopogląd i własne emocje. Nic nie musimy udawać, ani na siłę przepraszać. Musimy tylko, jak zwykle, pracować nad sobą i wyleczyć to, co nam dzieciństwo poraniło. I nie jest to niemożliwe :)







środa, 27 marca 2013

Codzienne obietnice

Wyobraźmy sobie taką sytuację: mamy człowieczka, który jest duszą towarzystwa i o którym wiadomo, że zawsze w biedzie bliźniemu pomoże. Nasz człowieczek zdaje sobie z tego sprawę i myśli o sobie z dumą: Ja to nigdy nikogo nie zawiodę. Można na mnie polegać w każdej sytuacji. Dobrze mieć wokół siebie takie osoby, jak ja...  - rozmarza się z czułością i z błyskiem w oku wysłuchuje kolejnego biedaka, radzi mu, pomaga, obiecuje... Jest w swoim żywiole. Kilka godzin później ten sam człowieczek wraca do domu, gdzie nie ma audytorium, nie musi lśnić, nie musi przekonywać innych o swojej doskonałości, nie musi być perfekcyjny. W zasadzie to... nic nie musi, może po prostu być sobą. I tutaj zaczyna się problem. Człowieczek staje przed lustrem zgarbiony, przygładza zmęczonym ruchem włosy i patrzy na siebie z niechęcią. Czuje się stary, niekochany, sflaczały, smutny. I chociaż jakiś czas temu jego słowa wzbudzały podziw, szacunek lub śmiech (w zależności od kontekstu), tak teraz jego myśli odlepiają się od tamtych zdań jak niszczejący cień. Jak to możliwe? Gdzie poprzednia euforia? Czy nasz człowieczek ma rozdwojenie jaźni, silne problemy psychiczne lub neurologiczne? A może jest masochistą i lubi się dołować? Może nie umie być sam? Nie. Naszego człowieczka boli dusza, bo zdaje sobie sprawę z tego, że porywa tłum, a nienawidzi samego siebie. Nasz człowieczek wie, że "on" przed innymi ludźmi, a "on" przed samym sobą, to dwie różne osoby. I nasz człowieczek czuje się samotny, nierozumiany, oszukany. Mało tego, nasz człowieczek idzie do pokoju, albo do kuchni i wyciąga flaszeczkę. I chociaż obiecywał sobie, że już nigdy nie będzie pił, to jednak jednym ruchem przekreśla swoje obietnice, wyciąga kieliszek i z wprawą nalewa procenciki. Oczywiście solennie sobie obiecuje, że to już ostatnia butelka, że to już ostanie dno, że to już ostania ucieczka, że od jutra odstawia alkohol... I nasz człowieczek zdaje sobie sprawę z tego, że to samo mówił do siebie wczoraj, przedwczoraj, miesiąc temu, rok... I każdego dnia od nowa zaczyna odwyk. I każdego dnia od nowa z tego odwyku ucieka. I co z tego, że nasz człowieczek każdemu pomoże, skoro nie radzi sobie ze sobą? I co z tego, że nikogo nie zawiedzie, skoro zawodzi sam siebie? A tak z drugiej strony - czy naprawdę można być wiarygodnym, jeżeli nie potrafi się dotrzymać słowa danego samemu sobie? Nie wydaje mi się.
Ta sytuacja jest tylko foremką, w którą wtłaczam schemat postępowania. Pod picie można podstawić nie tylko nałóg, ale i lenistwo, z którym pragniemy walczyć...w zasadzie każdą dawaną sobie a niespełnianą obietnicę. Każdy z nas ma swoje prywatne "odjutra". I to jest ta pułapka, że podejmujemy decyzję, ale nie działamy, w związku z czym każde nasze kolejne obietnice są coraz słabsze, aż w końcu składamy je sobie automatycznie, bez zastanowienia, żeby oszukać sumienie. Nie mamy już nawet wiary w siebie i tak wiemy, że jutro znowu się skusimy. I tak raz za razem, aż całkowicie tracimy szacunek do siebie. I bardzo, bardzo się nie lubimy. 


wtorek, 26 marca 2013

Czarny kot, czyli seria nieszczęść

Czarny kot, który przebiegł nam drogę! Nieszczęście, które zaprocentuje ogromną tragedią! To gorsze niż piątek trzynastego, czterolistna koniczynka, którą nam ukradli (dlatego od tamtej pory mamy złe dni, bo przecież zabrano nam nasze szczęście!). Nawet lustro możemy rozbić i sól rozsypać - to wszystko nic w porównaniu z tym obrzydliwym czarnym kocurem! Niech go szlag!
To są właśnie szkodliwe przesądy - okruchy wytłumaczeń, które rozsypujemy przez lewe ramię. Lepiej swoje niepowodzenie zrzucić na karb złośliwego losu, niż na własne zaniedbanie. Łatwiej wyżalić się, że nie przyjęli nas do oczekiwanej pracy, bo zobaczyliśmy zakonnicę, niż przyznać, że nasze kompetencje nie wystarczyły na zdobycie tego wymarzonego stanowiska. Lepiej powiedzieć, że spóźniliśmy się na ważne spotkanie, bo musieliśmy wrócić się do domu, no i oczywiście usiąść i odliczyć do dziesięciu, niż przyznać, że jesteśmy roztrzepani.  Wygodniej powiedzieć, że mamy problemy finansowe, ponieważ stawiamy (odruchowo rzecz jasna) torebkę na podłodze, niż przyznać się, że nie potrafimy lub nie chcemy pieniędzy zarobić. Wygodniej parsknąć, żeby ludzie dziś się do nas nie zbliżali, ponieważ wstaliśmy lewą nogą, zamiast przyznać, że nie potrafimy panować nad swoimi emocjami. I jakoś sympatyczniej brzmi, że innym to się w życiu układa, bo się w czepku urodzili, a my niestety nie... Tysiące, tysiące, tysiące wytłumaczeń znajdziemy, żeby usprawiedliwić swoje błędy, zaniedbania, czy lenistwo. A nie lepiej tak po prostu podejść do zabobonów na luzie? I zamiast zżymać się na Bogu ducha winną zakonnicę, przyznać przed sobą, że hmmm... daliśmy ciała? To trochę trudniejsze, ale za to będziemy mieć stuprocentową pewność, że jak następnym razem czarny kot przebiegnie nam drogę, to nie rzuci nam pechem pod nogi, tylko w ogóle nie będzie miał wpływu na przebieg dnia. Czarne koty są przepiękne, bez soli mięso nie smakuje, a zbite lustro trzeba zastąpić nowym, a nie tkwić w przerażeniu przez siedem lat i oczekiwać lawiny nieszczęść.  
A to Baffi - czarny kot, który codziennie pcha mi się pod nogi i uwielbia się przytulać. Przyniósł szczęście do mojego domu - bo przyszedł. I teraz mam trzy  różnokolorowe kocie szczęścia i każde z nich rozmruczane i przytulaśne :)

poniedziałek, 25 marca 2013

Włosy w uszach i komplementy ;)

Wyobraźmy sobie taką rozmowę, a w zasadzie monolog:
- Kocham Cię, tak bardzo cię kocham i nie chcę cię stracić. Jesteś moim oparciem, jesteś moim światełkiem, jesteś tym, co mam najlepszego. I jesteś taka piękna, a w tych dżinsach wyglądasz oszałamiająco. Jeszcze trochę podetnij włosy, to światło słońca pięknie będzie igrało na twojej szyi. I podziwiam cię, bo bardzo się zmieniłaś i dużo wysiłku włożyłaś w to, żeby dojść tam, gdzie jesteś. I ten awans w pracy, jestem pod wrażeniem. Gratuluję. I wiesz co, dumna jestem, że tak się rozwijasz, że sama dochodzisz do prawdziwej istoty życia.
Co macie przed oczami? Mężczyznę i kobietę? A może matkę z córką? Siostrę z siostrą? Prawda, jakie to naturalne skojarzenia? NIE, nie o to w tej scence chodzi. Ale o to, że chciałam Wam pokazać, że tak powinniśmy myśleć o sobie. Jeżeli mówimy takie rzeczy osobom, które kochamy najbardziej na świecie, to... czemu mamy nie mówić ich sobie? Czy mamy czekać, aż ktoś inny nam powie? Nie. Najcenniejsze komplementy są te, które są prawdziwe i z których zdajemy sobie sprawę. Mówmy więc sobie, że jesteśmy wartościowi, chwalmy się za osiągnięcia, mobilizujmy się do dalszego rozwoju. W ten sposób na siebie patrzmy, zamiast skupiać się nad tym, że jesteśmy starsi, grubsi, łysi, czy z włosami w uszach. I że wciąż jeździmy rozpadającym się rzęchem, a w domu zamiast sofy z Black Red White mamy peerelowską wersalkę z wystającymi sprężynami, które kłują nas w pośladki.  My, to my. To nasze serce, to nasza wiara, to nasza nadzieja, to nasza praca, to nasza radość, to nasz rozwój. To właśnie jesteśmy my, a  nie - grube uda, rozstępy, łysina, proteza zębowa, stara meblościanka, czy tysiąc innych kompleksów. Co z tego, że będziemy mieszkać w apartamentowcu, jeździć superfurą, rozpieszczać się w SPA, a na kolację zajadać się sushi, skoro w środku będzie nam smutno? Co z tego, że pogodzimy się z wersalką i  nieodremontowanym     M-3, skoro w środku będziemy płakać z żalu nad swoimi niedociągnięciami? Ze sobą musimy dojść do porządku, a nie ze swoim audi czy kaszlakiem [gwarowe określenie Fiata 126p]. Wszystko nam się poukłada, jeżeli będziemy zadowoleni i dumni z siebie, kompleksy zmniejszą się, a potem znikną, jeżeli będziemy reprezentować swoje spełnione "Ja" :)


niedziela, 24 marca 2013

Urodziny, Garou i truskawki :)

Życie jest darem i bądźmy za niego wdzięczni :) Dostaliśmy je w prezencie, na świat się nie pchaliśmy, a cenne gifty należy szanować :) Cieszmy się życiem, bo - co tu ukrywać - nie wiemy, jak wiele czasu nam pozostało. To tak jak z tym cytatem ks. Twardowskiego: "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Zastosujmy tę mądrość również do nas samych i cieszmy się sobą, swoim życiem, bo dany nam czas szybko mija. Zbyt szybko. Nie marnujmy go więc na niepotrzebne spory, na rzeczy, których nie lubimy. Nie marnujmy go na nudę. Czerpmy z niego garściami i żyjmy, żyjmy, żyjmy. Całym sobą, całym sercem, całą duszą, całym pięknem, które nas otacza!
Mam dziś urodziny i nie mam zamiaru się tym martwić (jak kiedyś), że jestem starsza i tym podobne brednie. Jestem dojrzalsza i bardziej świadoma świata, który mnie otacza. A przede mną Cel, do którego dążę - czy to nie fantastyczne? Wstałam wcześnie, wypiłam na śniadanie bananowy shake, który zrobiłam i zjadłam pierwsze w tym roku truskawki :) Jestem już po domowym SPA (cukrowe peelingi itp.), słucham Belle Garou (a jakże by inaczej) i jestem szczęśliwa. Czyż nie tak należy świętować swoje urodziny? Szczęściem w upływający wiek?





A to moje pyszne śniadanie. Jeszcze przede mną niedzielna kawusia i ciasteczko :)
Dołączam link do Belle, wiem, że już dawałam, ale może chcecie posłuchać teraz tego, co ja ;)
A dla tych, którzy mają dziś urodziny, dołączam link do piosenki Rynkowskiego Dziś są Twoje urodziny.
Wszystkiego najlepszego Kochani, Żyjcie!

http://www.youtube.com/watch?v=KUXGVfmrEN4

http://www.youtube.com/watch?v=YkXwfUhCWTA

sobota, 23 marca 2013

Prywatna stawa :)

Stawa - znak nawigacyjny, który ma postać urządzenia lub budynku. Stawa naprowadza statki i samoloty na  bezpieczny kierunek. A o to, by stawę postawić we właściwym miejscu dba człowiek. To człowiek ją projektuje, wykonuje, umieszcza. To człowiek dochodzi do wniosku, że stawa jest potrzebna, więc podejmuje skuteczne działania, żeby plan zrealizować. A więc - potrafimy wskazywać innym szlak? Potrafimy. Potrafimy zawracać ze złej drogi? Przynajmniej próbujemy. Dbamy o to, żeby ograniczyć ewentualne katastrofy? Dbamy. To tak samo powinniśmy postępować ze sobą. Każdy z nas ma taką wewnętrzną stawę, a mimo to utykamy na mieliznach, albo topimy się w zdradzieckich głębinach. Ostrzegawcze światełko naszej stawy mruga natarczywie, a my bezradnie gubimy się w swoim życiu. Donośne dźwięki naszej stawy rozbrzmiewają wokół nas, a my po omacku szukamy wyjścia - jak dzieci we mgle. Niekiedy świadomie oddalamy się od tych sygnałów, a czasami nie potrafimy ich dostrzec, bo nie umiemy się na nich skupić. Możemy z naszą stawą bawić się w chowanego lub w zwodniczego berka, ale to przecież głupota. Usiądźmy w spokoju nad brzegiem morza, jeziora, zanurzmy się w leśnych wspaniałościach, albo po prostu zamknijmy się w pokoju. Sam na sam ze sobą. Sam na sam ze swoją stawą. Sam na sam z umysłem i przemyśleniami. Efekty będą porażające, pod warunkiem że będziemy ze sobą szczerzy. Odkryjemy siebie - swoje marzenia, ograniczenia, lęki, potrzeby. Poczujemy swoją siłę, wyznaczymy swój Cel i wyruszymy w drogę. Nasza stawa i my :) 

W Polsce najbardziej znana para staw znajduje się w Świnoujściu. Są to Stawa Młyny (na zdjęciu) i Stawa Galeriowa. Ja siedziałam pod tym ślicznym wiatrakiem :)

 

piątek, 22 marca 2013

Włochaty Smutek

Smutek - włochata kulka, która zaczepia się o twoją radość i tłamsi ją ze wszystkich sił. Pastwi się nad przyjemnościami, niszczy doby humor, nie lituje się nad śmiechem... Po prostu wchodzi na arenę w aureoli chwały i z dumą pręży muskuły. Ale są różne smutki. Takie biedniutkie, zapłakane wywołane konkretną przyczyną. I tragiczne rozpacze wywołane traumatycznymi zdarzeniami. I takie dziwaczne, skrzywione,  które jakoś w nas wstępują i cisną, cisną do utraty tchu. Te pierwsze smuteczki sobie przepłaczemy i wystarczy, że ktoś nas utuli, pogłaszcze lub przeprosi. Z tymi drugimi jest gorzej, bo trzeba je przeżyć, oddać litościwemu czasowi na przechowanie i błagać Boga o siłę. No, a trzecie po prostu są w nas gdzieś głęboko schowane za najciemniejszymi myślami i pazurkami rozdrapują rany. Jeżeli smutek ogarnia nas bez powodu, zastanówmy się - na siłę - czemu nas dopadł? Bo zazwyczaj jest tak, że jesteśmy smutni dlatego że nasze wewnętrzne dziecko jest niedowartościowane. Niszczymy swoje życie, robimy rzeczy, które są dla nas destruktywne albo wprost przeciwnie  -  nie robimy rzeczy, które robić powinniśmy. W ten sposób nie spełniamy naszych marzeń, nie rozwijamy się, nie dbamy o siebie i nie wierzymy w siebie.  Wtedy, nie ma przebacz, czara goryczy na nas samych w końcu się przelewa i smutek wypełza spomiędzy jej gęstych kropelek, a my buczymy w poduszkę i zachlipani ocieramy łzy. Świat się wali, jesteśmy w naszym mniemaniu do niczego, jesteśmy głupi, brzydcy i nikt nas nie lubi. Nieszczęśliwe ofiary losu. Inaczej jest z dziećmi - kiedy je zapytamy, czemu się smucą, zawsze znajdą odpowiedź - bo piłka wpadła do wody, bo misio zgubił kokardkę, bo bajka miała smutne zakończenie... Wszystko ma wytłumaczenie, akcja-reakcja, przyczyna-skutek... Dzieci nie znają pojęcia niszczenia samego siebie, robią to, na co maja ochotę. Lubią  malować - malują; lubią śpiewać - śpiewają i nie szukają ograniczeń, nie szukają wymówek, nie mówią, że nie potrafią. Ich lenistwo opiera się na zasadach - nie chce mi się pomagać mamie, sprzątać pokoju, odrabiać lekcji, ale hobby rozwijają zawsze. A później, kiedy dorastają, stają się nami. Ich wiara w siebie jest zaburzona, marzenia umierają śmiercią wymuszoną, hobby ustępuje przed obowiązkami. I pojawia się paradoksalny, ale każdemu znany, schemat: uwielbiam malować, ale zamiast stać przy sztalugach,  robię sto innych rzeczy, bo boję się, że mnie ludzie wyśmieją, bo  moje obrazy się nie sprzedadzą, bo nie będę  miał na chleb, bo to niepoważne... I tak to wygląda, więc jeżeli jest nam smutno bez powodu, to szukajmy bardzo uważnie przyczyny w sobie. Jeśli zrobimy to szczerze, to ją znajdziemy i będziemy mogli skupić się na tym, aby leczyć siebie. A po jakimś czasie te pokrzywione smutki nie będą nas nachodzić, bo nasze wewnętrzne dziecko będzie spełnione i nie będzie krzyczeć o pomoc :)

A tutaj kilka uśmiechów, żebyście się... uśmiechnęli, bo pościk trochę... smutny ;)






czwartek, 21 marca 2013

Organizm i awokado :)


Elo, moi kochani wierni, Czytelnicy!
U mnie zdecydowanie lepiej - muszę się nauczyć! racjonalnie stopniować swoje czynności, to nie będzie dramatycznego padania na nos ;) Słuchajmy swojego ciała, bo ono ma nam wiele do powiedzenia. Jeżeli mamy gulę w gardle i na widok laptopa chce nam się krzyczeć, to czas przystopować i zapomnieć o jakichkolwiek obowiązkach.  No, ja na szczęście do takiego stanu się nie doprowadziłam, jakieś pościsko wczoraj wyklikałam, kilka dodatkowych rzeczy też ogarnęłam,  ale wieczorem zostawiłam pozostałe sprawy  na tak zwane później i nic więcej poza odpoczynkiem mnie nie obchodziło. Pan Bóg tak to sprytnie wymyślił, że dał nam bardzo mądry organizm. A organizm ten jest bardzo gadatliwy i przesyła nam mnóstwo informacji. Albo zasadzi na nas pułapkę żywieniowych zachcianek np. nie będziemy mogli przejść obojętnie obok... awokado, albo ślinka będzie nam ciekła na widok zwykłych ryb. W ten sposób mamy sygnał, że brakuje nam jakiś ważnych witamin, kwasów, czy mikroelementów. Zjedzmy to awokado, popchnijmy rybami i dopóki nasze marzenia będą kręciły się wokół nich, to umieśćmy je w swoim codziennym jadłospisie. Później nam przejdzie :) Albo z innej strony - jeżeli na przykład budzimy się któregoś dnia i czujemy strach, paniczny strach, przed wyjściem (nie mylmy go z lenistwem, czy lękiem przed szefem!) - zostańmy w domu. Weźmy dzień na żądanie, przełóżmy spotkanie z koleżankami (albo zaprośmy je do siebie) i darujmy sobie łażenie po sklepach. Nieważne, jak głupio będziemy się czuć - posłuchajmy intuicji, możemy uniknąć nieszczęścia. Jeżeli na przykład szukamy nowej pracy i znajdujemy coś fajnego (bo i socjal ok, i pieniążek sprawny), ale gdzieś w środku nas tkwi głęboka niechęć - szukajmy dalej. Owszem, możecie uznać, że wsłuchiwanie się w swój organizm to superwymówka dla np. skoku w bok (przecież ciało chciało), spuszczenia komuś manta (bo ręce swędziały), nawpychania w siebie świństw (w brzuszku rozkosznie burczało), ale to tylko nasze nędzne wytłumaczenia dla swoich słabości. Takie sytuacje nie mają nic wspólnego z pierwotnymi mądrościami organizmu, tylko z przemożnymi chęciami. A to różnica. Duża różnica. Także uczmy się słuchać swojego ciała, intuicji i... sumienia :)    
A tak w ogóle, to mamy przecież pierwszy dzień wiosny! :) Co prawda, mocno nieśmiała ta wiosna, bo nie wyszła jeszcze zza śniegu, mrozu i oszronionych drzew, ale miejmy nadzieję, że wstyd jej minie i wreszcie będzie ciepło :)  Ja trzymam za nią kciuki :) 

środa, 20 marca 2013

Zniechęcone przemęczenie

Dzisiaj nie jest dla mnie dobry dzień. Pomimo tego że załatwiłam, co miałam załatwić, pomimo tego że nauczyłam się nowych rzeczy, pomimo tego że zdobyłam kawałek szczytu... Po prostu nie jest dla mnie dobry dzień. I tyle. Jestem zmęczona, na wpół zniechęcona i zmięta od braku snu. Ranek był w zasadzie ok. Były pomysły, była ekscytacja, była inwencja twórcza, a teraz czuję się, jakby ktoś zgasił we mnie światełko. Także nie będzie dziś motywujących słów, ani rozważań, czy pytań. Dzisiaj słowa gubią swój wątek, tracą rytm i uciekają z klawiatury, jak przestraszone myszki. W tym momencie irytacja wylewa się ze mnie brzegami, złość tłumi rozsądek, dobre wychowanie sznuruje usta, żeby nie wypłynęły z nich niewłaściwe słowa, a śmiech przyszpilony jest do warg gestem przyzwyczajenia. Dziś względem bliźnich mam niechrześcijańskie uczucia. No cóż, bywa i tak :( Ważne, żeby się im nie dać i nie nawkładać komuś inwektyw, ani nie strzelić oburzonym fochem. Na razie po prostu grzecznie i cierpliwie poczekam na wieczór. Do jutra :) 


wtorek, 19 marca 2013

Siła z (nad)ludzką mocą

Prawdziwa Siła tkwi w nas. W naszym DNA zaprogramowanym na przetrwanie. W naszym umyśle, sercu, w naszych mięśniach, planach, oczekiwaniach, czynach, w naszej wierze. Nasza Siła tkwi w tym, jak traktujemy innych ludzi, jak podchodzimy do życia, jak traktujemy SIEBIE. Nasza Siła nie procentuje na koncie w banku, chociaż pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa. Nie uwiła sobie gniazdka w udanym związku, chociaż miłość jest najważniejsza. Nie awansuje w osiągniętych celach, chociaż przynoszą spełnienie. Nie kokietuje zgrabną sylwetką, chociaż daje poczucie bycia atrakcyjnym.  Nasza Siła tkwi w tym, że te pieniądze MY zarabiamy, że udany związek My tworzymy, że sukcesy MY osiągamy, że o figurę MY dbamy.
Nasza Siła ukryta jest w nas. W tych niepozornych ludzikach o nieograniczonych możliwościach. Nie oczekujmy, że ktoś przyjdzie, wyciągnie Naszą Siłę za uszy i powie: Oto jest, teraz możesz, człowieku wszystko.  Nie, nie, nie! To MY mamy ją za te uszy wyciągnąć i powiedzieć: A, tutaj jesteś! No to, siadaj, pogadamy o współpracy. I nie ma przebacz, dialog musi prowadzić do konkretnych działań :)


poniedziałek, 18 marca 2013

Weryfikacja priorytetów

Mam zgubną przypadłość chwytania wielu rzeczy naraz. Tu zajmę się błahostką, tam skoncentruję się na megawielkim przedsięwzięciu, gdzie indziej rozszerzę pakiet zagadnień albo wynajdę niuanse nowego problemu. Hałas w czynnościach i rozgardiasz w tego konsekwencjach jest niekiedy zgubny w skutkach. Bywa, że zanurzona w tym codziennym kotle, oddalam się od właściwej drogi, rozdrabniam się niepotrzebnie... Wtedy mój Cel zaczyna wrzeszczeć: A ja? A JA? A JA?!!? Zapomniałaś o mnie? Co dziś dla mnie zrobiłaś? Ja blaknę! Niedługo całkiem zniknę!!! ZNIKNĘ!
No cóż, lamenty mojego Celu są zrozumiałe, boi się, że znów utknie na Pustyni Zapomnienia, uciszam go więc i biorę się do właściwej pracy. Robi nam się przyjemnie, błogo, twórcze endorfiny fruwają w powietrzu, jak dzikie motyle. Cel przycicha, sapie z zadowoleniem i mości się wygodnie w moich planach, jak kot na wspaniałej kanapie. Nie ucina jednak sobie spokojnej drzemki, tylko mruży czujnie oczy, na wypadek, gdybym zboczyła z właściwego traktu :)
Tak to się dzieje, że często zamiast skupić się na właściwych rzeczach, na naszych osobistych priorytetach, rozdajemy swój czas tym czynnościom, które go nie potrzebują. Weźmiemy dodatkową pracę, która w zasadzie to niewiele wnosi do domowego budżetu, a zabiera wiele z naszej efektywności. Poszwendamy się leniwie po sklepach, obejrzymy nudny film, przeczytamy nieciekawą książkę, prześpimy Boży dzień. I ani nie odpoczniemy, bo gdzieś sumienie będzie ćmiło, jak bolący ząb, ani nic z tego nie wyniesiemy. Bo jaki pożytek jest z nieciekawej książki? Żaden. Jak już odpoczywać to przy bezwstydnie ciekawej akcji. Wtedy sumienie trochę psioczy, ale co poczytaliśmy, to nasze :) Doba nie jest rozciągliwa, jak guma - uczmy się więc korzystać z niej z rozmysłem :) A wtedy nasze Cele będą osiągnięte :)



niedziela, 17 marca 2013

Piekielnie trudne sudoku i sztuka gotowania ;)

Natknęłam się któregoś razu na sudoku, które było wgrane na mój telefon. Spróbowałam bez przekonania, bo myślałam, że ta gra polega na matematycznych obliczeniach, a to nie są moje klimaty ;) Okazało się, że jest inaczej i pokochałam "sudoczenie" ;)  W telefonie gra się niewygodnie, więc kupiłam książeczkę z tymi łamigłówkami i z zapałem wzięłam się za rozwiązanie sudoku określonego jako łatwe. I wpadłam w czarną rozpacz - okazało się, że pojęcie łatwe jest względne i że dla mnie  to łatwe jest cholernie trudne. Czterdzieści minut spędziłam na manewrowaniu liczbami i w końcu jakoś dobrnęłam do końca. Kwadraciki zostały wypełnione :) Po kilkudziesięciu łatwych (to było oczywiście rozłożone w czasie, chyba nawet kilkutygodniowym) rzuciłam się na głęboką wodę sudoku o średniej trudności. Tadam! - rozwiązałam :) Teraz śmigam po krateczkach z serii piekielnie trudnych. Owszem - tu również potykamy się o względność pojęcia, ale mówimy wciąż o tej samej książeczce, więc stopniowanie jest tu jakąś określoną miarą. Jeżeli mam problem z rozwiązaniem, to dlatego że jestem zmęczona i nie widzę w tym momencie właściwych ruchów. Mówię sobie wtedy, że żadne sudoku nie jest nie do rozwiązania i odkładam je na później. No... a wypoczęte później rozkłada niedokończone sudoku na łopatki i sięga po kolejne. I tak to działa. Czemu o tym piszę? Żeby podkreślić, że ćwiczenie czyni mistrza. I żeby nie mówić: to nie dla mnie, jestem na to za głupia. Jeżeli coś jest nie dla nas, to nie dlatego że jesteśmy tępi, ale dlatego że nie sprawia nam to przyjemności albo dlatego że nasze zdolności idą w innym kierunku. Po co więc iść pod górę, której szczyt nas nie intryguje, nie cieszy, nie bawi? Weźmy na przykład gotowanie - nie znoszę, po prostu nie znoszę gotować! Czy zatem mam błąkać się po zawiłych stronach książek kucharskich i z cierpiętniczą miną śledzić gastronomiczne newsy? Nie. Moje gotowanie jest proste, zdrowe i szybkie. Na przykład warzywa na parze, oprószone przyprawą mięso, które wsadzam do piekarnika, albo kurzy gnat, który jest podstawą jakiejś nieskomplikowanej zupy. Żeby nie było - gotuję smacznie, żadne tam na "odwal się".  Jeżeli rodzina życzy sobie coś bardziej wyrafinowanego, to zazwyczaj robi to sama (bo lubi), a ja usłużnie sprzątam, żeby obowiązki były podzielone. W ten sposób wszyscy są zadowoleni i najedzeni :) Ktoś może oburzyć się na takie "niekobiece" podejście do kuchni. Ja jednak nie czuję się gorsza, wybrakowana, niewartościowa. Nie dajmy się więc ludziom, którzy wymagają od nas pielęgnowania stereotypów. Gdybym lubiła gotować - byłabym mistrzem domowej kuchni. Nie lubię, więc nim nie jestem.
Konkludując - przykład z sudoku podałam, żeby podkreślić złożoność drogi. Nie poddawajmy się przy pierwszych trudnościach. Nie poddawajmy się przy kolejnych, setnych, czy tysięcznych. Jeżeli uznamy, że chcemy iść w tym kierunku, to dojdziemy. A przykład z gotowaniem podałam po to, żebyśmy kierowali się SWOIM wyobrażeniem własnego życia, a nie wymaganiami innych. Jeżeli ktoś ma względem nas inne oczekiwania, to coś tu po prostu nie gra i niech lepiej skupi się sobie. Każdy z nas ma spełniać swoje priorytety, a nie cudze. Reszta to sztuka kompromisów.
 
A to Baffi i Safira na moim sudoku :) Kot zawsze znajdzie ciekawą miejscówkę ;)
 
 
 

sobota, 16 marca 2013

Wartościowa wiedza

Witam Was wszystkich w tę piękną, słoneczną i mroźną sobotę :) Mam nadzieję, że macie uśmiechy na twarzach, a jak nie macie, to... uśmiechnijcie się mimo wszystko :) Jest półweekend - dla tych, co nie pracują cały weekend - i mamy przed sobą cudowną niedzielę z wszystkimi jej wspaniałościami (ja w każdą niedzielę piję po śniadaniu kawusię z lodami, bitą śmietaną i cynamonem, to taki mój cotygodniowy rytuał). Ci, co zaczęli drogę do swojego Celu przeszli już jakiś jej kawałek i mogą być z siebie dumni, a Ci, co dopiero wyruszają - z podekscytowaniem zakładają buty :) I to jest wspaniałe. Każdy z nas ćwiczy Silną Wolę, przywołuje Ufność do Samego Siebie, odpycha Kosmatą Łapę Zwlekania, wierzy w Swoje Możliwości i buduje w sobie Szacunek dla Samego Siebie. Każdy z nas wie, że ma prawo do właściwego życia i zdaje sobie sprawę z tego, że jest wartościową osobą. To jest nasz najważniejszy bagaż, z którym mamy iść dalej i z którym zajdziemy... daleko :) I chociaż mamy pod górę, chociaż Ufność czasami upada na kolana, Silna Wola się załamuje, a Szacunek  do Samego Siebie dostał w twarz - to wciąż to wszystko mamy. Wiemy, pod jakim adresem mamy siebie szukać, wiemy, którą drogą mamy dojść do swoich zalet i wiemy, w jaki sposób ze słabości budować Siłę Własnego Charakteru. Pielęgnujmy tę wiedzę i... idźmy, bo droga daleka i trudna :) Ale nie niemożliwa! Pamiętajcie o tym zawsze - Wasz Cel jest do osiągnięcia!

A poniżej filmik z chińskim kotem Maru. To dopiero ekscentryczny sposób wędrówki :)


piątek, 15 marca 2013

Szacunek, który nosi koronę na głowie

Szacunek dla Samego Siebie nie jest rzeczą nabytą, nie dostajemy jej w genetycznym pakiecie, nie jest wpajany w dzieciństwie, ani nie jest dobrem, które można kupić, wycyganić, ukraść. Mało tego - Szacunek dla Samego Siebie nie jest niezbędny do życia,  nie jest medialnie reklamowany, w pracy nie jest wymagany i chleba się za niego nie kupi. Więc co to takiego jest ten Szacunek? Jakiś wybryk znudzonego psychiatry, napalonego coacha, czy dowcipny aneks do Praw Człowieka? Nie, to po prostu taki niepozorny gość,  który zwinnie przemyka pomiędzy asertywnością a wiarą w siebie. Owszem, bez Szacunku dla Samego Siebie można żyć - tlenu nam nie zabraknie, funkcje życiowe nie ustaną, zmysły nie stracą swoich właściwości. Nadal będziemy mieć rodzinę, znajomych, marzenia i potrzeby. Nadal będziemy lubić srebrne błyskotki, czekoladę i kawę o poranku (czy jakieś tam inne nasze "lubienia"). Będziemy się kłócić, śmiać i kochać. Czyli - będziemy sobą. Tak jakby sobą. Bo gdzieś w nas będzie tkwiła niewidzialna zadra, która zniekształci naszą Wolną Wolę i zniewoli psychikę. Nie będziemy walczyć o swoje - więc raczej nie osiągniemy własnych celów. Nie będziemy bronić się przed niewłaściwym traktowaniem - więc orłami godności nie zostaniemy. Jeśli ktoś każe nam się przesunąć, zrobimy to i przeprosimy za niedogodności. Jeśli ktoś nas zwymyśla, skulimy ramiona i pochlipiemy w kąciku. Jeżeli ktoś nas uderzy, zamaskujemy ranę i wiernie będziemy trwać na posterunku ofiary. A to nie o to chodzi. Jeśli będziemy się szanowali, takie rzeczy nie będą miały miejsca. We właściwym momencie tupniemy nogą, jasno określimy swoje stanowisko i zakreślimy nieprzekraczalne granice. Urwiemy łeb hydrze. I nie będziemy trwożliwym Cieniem tulącym się do swojego cienia, tylko Człowiek z Podniesioną Głową. I takie jest nasze prawo. I nasz obowiązek.

czwartek, 14 marca 2013

Ufajmy sobie

Zaufanie jest jak impulsywny skok w przepaść. Oddajemy swoje życie w objęcia przypadku - nie wiemy, czy na dole przywitają nas mech, czy skały. Ufność pokładamy w Bogu, zaufaniem obdarzamy najbliższych, natomiast osobom obcym dajemy mniejszy lub większy kredyt zaufania. To wszystko wiemy i - jeżeli nie jesteśmy przesadnie nieufni - stosujemy na co dzień i dzięki temu czujemy, że mamy w kimś oparcie. Jednak najtrudniejszą formą zaufania jest powierzenie swojego życia... sobie. Brzmi jak paradoks? Być może, ale ten paradoks nabiera sensu, gdy głębiej spojrzymy na swoje zachowanie. Nie słuchamy swojego ciała - bo wolimy rozumem tłumaczyć pewne fakty, a intuicja jest przecież dla maluczkich. Boimy się wyzwań, bo nie wierzymy (sobie!), że im podołamy. Nie potrafimy podjąć ważnej dla nas decyzji, bo nie ufamy własnemu osądowi sytuacji. Przykłady można mnożyć, a realia plenią się w naszej psychice jak chwasty. Wolimy polegać na rodzinie, czy znajomych, bo oni nas (podobno) nie zawiodą, co innego my - ludziki, którzy nie potrafią przeżyć jednego dnia bez błędu. Zawsze coś schrzanimy, więc jak ufać takim nieudacznikom, skoro wokół tyle zwycięzców? A tak naprawdę - dlaczego jesteśmy nieudacznikami? Bo tak o sobie myślimy, bo sobie nie ufamy, w związku z czym - zamiast się rozwijać, stoimy na ruchomych piaskach niewiary w siebie. Oj niedobrze, niedobrze. Ugrzęźniemy w tej zdradliwej pułapce i umrzemy, zanim naprawdę zaczniemy żyć. Ufajmy sobie, polubmy siebie, doceńmy siebie, inwestujmy w siebie. A przede wszystkim - poświęćmy czas na to, żeby samego siebie... poznać. Dopiero wtedy, gdy będziemy wiedzieć o sobie trochę więcej, przyjdzie zaufanie i zaczniemy polegać na sobie. Przestaniemy się bać, że stracimy pracę - bo będziemy wiedzieli, że znajdziemy inną. Przestaniemy się bać, że odejdzie od nas partner, bo też damy sobie radę. Przestaniemy się bać, że zachorujemy na straszne choroby, że ktoś nas napadnie, pobije, okradnie, bo będziemy się skupiali na pozytywnej projekcji rzeczywistości, a nie chorych scenariuszach Jutra. A więc Kochani, intymne tete-a-tete w samotności i wyciągamy wnioski:)



środa, 13 marca 2013

Lingwistyczne doznania z dreszczykiem :(

Jechałam dziś sobie podmiejskim busikiem i była to ciężka podróż z lingwistycznymi doznaniami. Tak, tak... Stanęło nade mną dwóch sympatycznych mężczyzn. Nie żadne lumpy, czy szpanująca przyszłość narodu, ale dobrze ubrani młodzi mężczyźni. Ja sobie spokojnie czytałam książkę. Panowie byli głośni, ale starałam się tym nie zrażać - brnęłam dzielnie przez gąszcz słów, bo treść była ciekawa. Do czasu, gdy pierwsze, tak zwane joby, nie wdarły mi się brutalnie w akcję. Zagryzłam zęby i po raz kolejny, desperacko, wróciłam do świata fikcji. Poddałam się, kiedy moje kolejne zdania brzmiały mniej więcej tak: wziął j...y pistolet i przystawił tej p........ej dziwce do skroni, a ona k...a padła wdzięcznie na sofę... (pogrubiony tekst to oczywiście wtręty rozkosznych panów). Łacina poszatkowana z kryminalną polszczyzną nie była dla mnie przyjemną rozrywką, więc schowałam książkę do torby i autobusowa rzeczywistość stanęła przede mną otworem. Dowiedziałam się, że co to za k...a j....a pogoda i że [jakaś] p........a ź...a jest czyjąś tam córką (zapomniałam nazwisko biednego ojca). Wszyscy też mieli przyjemność zapoznać się z nadmierną ciepłotą tegoż pana, bo było mu  k...a tak gorąco, że wszędzie jest mokry i że mu się zgrzała pała... Jęczał też żałośnie, że musi usiąść, bo zaraz k...a zemdleje, bo co to k...a, za p........a pogoda! I w tym stylu nawijał przez dwadzieścia minut... Nie jestem święta, sama niekiedy rzucę siarczystą inwektywę przez zęby albo w głębi wzburzonej duszy parsknę podwórkowym slangiem, ale dzisiejsza sytuacja była dla mnie nie do zdzierżenia. Kiedy po raz kolejny usłyszałam, że jest mu gorąco, z trudem zmięłam zjadliwe zdanie, żeby zdjął k...a tę swoją  j...ą kurteczkę, to będzie mu chłodniej! Ale nie powiedziałam tego oczywiście, bo pyskówka by się wywiązała, a ja jedna na dwóch i daleka droga do końcowego przystanku. To nie na moje nerwy ani chęci, owszem, gdyby skakali bezpośrednio do mnie, to odpowiedziałabym im w tym samym narzeczu - bo zdarzało się i tak - ale poprzestałam na cichej zemście i tworzyłam sobie w myślach ten post.
Czemu o tym piszę? Być może dlatego, żeby się wyżalić, po ludzku wygadać, lub żebyście się pośmiali :) A poza tym, może ta sytuacja przypomni nam wszystkim, że w autobusie/tramwaju/pociągu/metrze nie jesteśmy sami. Nieznani - tak, ale nie sami, więc weźmy na to poprawkę i ściszmy głos, albo przełóżmy rozmowę na  moment, gdy będziemy w intymnej przestrzeni czterech ścian. Prawda jest taka, że nie jesteśmy zabawni, gdy mówimy o ulubionych pozycjach seksualnych swojego partnera (bo i takie kiedyś słyszałam w zatłoczonym wagonie metra), nie jesteśmy cool, gdy rzucamy zepsutym mięchem, tylko jesteśmy żałośni, mali i prostaccy.




wtorek, 12 marca 2013

Szorty i narciarski kombinezon

Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną, przyznaję bez bicia. Pół biedy, jeżeli czekam na coś i znam konkretną datę, wtedy półspokojnie odliczam dni, bo wiem, że czas szybko leci. I faktycznie ani się obejrzę, a już mija miesiąc, pół roku, data nadeszła, minęła, życie płynie dalej. Ale - jeżeli termin jest nieokreślony, kiedy majaczy w przyszłości jakaś zamazana perspektywa, oj... to trudno, trudno mi wytrzymać. Ja lubię wiedzieć - kiedy, kto, gdzie, dlaczego, co mam zrobić, żeby do tego doszło...  A tak w życiu się przecież nie da. Nie da się okiełznać nieprzewidywalnej przyszłości, bo czasami zwykły dzień wytrząsa ze swojego kosza przyjemne nieoczekiwane zdarzenia lub przykre niespodzianki, od których człowieka zgina z bólu wpół. Wiem, że należy planować, określić jakieś oczekiwania, wszystko OK, robię to - mam swoje szczyty, do których dążę, ale czasami ciężko mi uporać się ze świadomością, że nie wiem, kiedy na ten szczyt zajdę. Czy szczyt będzie skąpany w słońcu, czy zaśnieżony. Czy ptaki wokół będą świergotały, czy smacznie spały, czy będę miała na sobie szorty, czy narciarski kombinezon...  Nie wiem, kiedy złapię zwycięsko mój Cel i odetchnę z ulgą, że jednak nie wyślizgnął mi się z rąk. I wierzę, naprawdę wierzę, że w końcu do niego dotrę, bo prawo przyciągania działa - mam tego dowody, ale chciałabym mieć PEWNOŚĆ, nazwaną, zdiagnozowaną, wyliczoną co do - chociażby - miesiąca. Cóż, z drugiej strony taka lekka niepewność też ma swój cierpki urok, przynajmniej człowiek przebiera nóżkami, a nie siedzi rozparty na kanapce. No i jest ta magia tajemnicy. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Kilka miesięcy temu miałam jeden - zapięty pod szyję i gotowy do drogi - Cel, a teraz moja perspektywa się rozszerzyła na dziewicze tereny. Tak to już jest, że jeżeli człowiek zmienia chociażby jeden aspekt swojego życia, to za nim fruną kolejne, jak rozbudzone motyle. Może jest to spowodowane tym, że nabiera się... ochoty na więcej, wiary, że do tego więcej się dojdzie i elastyczności, aby to więcej było naprawdę tym, czego się chce. Nie żadne półśrodki, nie żadne targowanie lęku z chęciami, ale ogromna i pełna chęć życia! Więc cóż, trzeba ćwiczyć cierpliwość, kupić zarówno szorty, jak i kombinezon i... iść :)


poniedziałek, 11 marca 2013

Duma brzydkiego kaczątka

Jesteś ze mnie dumny? Jesteś ze mnie dumna? Jak często zadajemy te pytania? Te zawoalowane niewinne pragnienia otrzymania pochwały, przytaknięcia, że naprawdę ktoś jest z nas dumny. Ten najważniejszy na świecie ktoś jest z nas dumny! Czyż to nie powód do chwały, że ktoś nas docenił?  Wszystko pięknie, ale... prawda jest taka, że oczekujemy przytaknięcia, bo sami  nie wierzymy, że jesteśmy cokolwiek warci. Wydaje nam się, że inni są przebojowi, błyskotliwi, mądrzy, zaradni, zgrabni, lubiani... wszyscy - tylko nie my. Bo z nas to takie szare myszki, miernoty, które niczym nie zabłysną, mogą tylko lśnić odbitym światłem. I właśnie dlatego że tak o sobie myślimy, pragniemy chociaż czasami usłyszeć, że w czymś tam jesteśmy dobrzy, że coś nam wyszło, że daliśmy sobie z czymś radę. Wtedy nasze wewnętrzne brzydkie kaczątko nieśmiało prostuje skrzydełka, a nas wzruszenie chwyta za gardło, bo poczuliśmy okruszek naszej wartości, bezcenny samorodek. A przecież nie musimy wciąż szukać własnych zalet pośród obcych słów, nie musimy w nich grzebać w  nadziei, że uda nam się wyszarpnąć skraweczek naszych umiejętności. To nic nie da, bo dopóki MY nie będziemy dumni z SIEBIE, żadna pochwała nas do końca nie zadowoli. Zawsze będzie ten niedosyt, niepokój, ta bolesna pustka, która nie chce wypełnić się dobrem. Jeżeli uda nam się tę nicość  ogarnąć, zapełnić osiągnięciami, to nie będziemy czuli potrzeby, żeby inni nam o tych osiągnięciach opowiadali. Uwierzmy w siebie, w swoją wartość i żyjmy. Po prostu. I nigdy, przenigdy, słowa "jestem dumny" - nawet najważniejszej dla nas osoby - nie będą na tyle mocne, żeby nas zadowolić. Jeżeli staniemy przed lustrem i powiemy, no... wreszcie zrobiłam to dobrze, udało mi się, zwyciężyłam, to uczucie to będzie tak silne, że nie będziemy szukali poklasku u innych, tylko radośnie będziemy przyjmować zasłużone pochwały. Więc - jeżeli dopytujemy się rodziny, znajomych, pracodawców, czy jesteśmy coś warci, to znaczy, że podświadomie czujemy, że jesteśmy do niczego. A to jest wierutną bzdurą. Każdy z nas jest "do czegoś", każdy z nas ma w sobie bezcenną wartość, indywidualne światło, które przyświeca nam przez całą drogę życia. Dlatego - jeżeli nie czujemy tego w sobie, to znaczy, że musimy je odnaleźć, a nie dopytywać się o nie u innych. Bo tamci mają swoje światło, a my mamy swoje. Nawet, jeżeli wydaje nam się, że jesteśmy... ciemną masą ;)


niedziela, 10 marca 2013

Mój przyjaciel w lustrze

Nie pamiętam, kto powiedział, że największy przeciwnik, z którym musimy się zmierzyć, tkwi w nas. Ale jest to trudna do przyjęcia i bolesna prawda. Bo my sami wciąż podnosimy wobec siebie poprzeczkę, mamy problemy z zaakceptowaniem swoich słabości, niedociągnięć, potknięć. Z jednej strony to bardzo dobrze, że wciąż mobilizujemy się do pracy, chcemy osiągać wyższe szczyty, lepiej wyglądać, zarabiać, żyć... Być dla siebie samego tym naj... Ale z drugiej strony, my mamy się doskonalić, a nie stać się nieomylnymi, perfekcyjnymi  maszynami, które poruszają się w klinicznych warunkach w maseczce na twarzy, żeby nie pożarły nas bakterie.  Pozwólmy sobie na chwilę słabości. Na ciasteczko zjedzone przy kawie, na powtórkę z egzaminu, na płacz ze złości, czy na nieporządek w domu. Odpuśćmy sobie czasem, przeciwnik, który czyha na nas każdego dnia w lustrze nie zabije nas przecież za tę "fuszerkę". A my będziemy mieć więcej siły i pomysłowości, aby z nim negocjować. Przeciwnik, którego odbiciem możemy się poszczycić nie jest potworem, nie jest esesmanem, który rozkaże psom rozszarpać nam twarz, kiedy tylko opuścimy trzymaną belkę. Przeciwnik, który jest w nas, jest NAMI. I jako takiego powinniśmy go traktować. Jako najwspanialszą, odważną, kreatywną część nas, która chce dla nas jak najlepiej. To nasza ambicja, która  czasami zapędza się w osądzaniu i bolesnym krytykowaniu. Dopuśćmy tego przeciwnika do głosu i zamiast zasłaniać uszy przed druzgoczącymi słowami w stylu: ale ty jesteś beznadziejny, skupmy się na konstruktywnym dialogu. A kiedy nauczymy się żyć w zgodzie z samym sobą, kiedy będziemy mądrze rozwijać swoje potencjały, zamiast wtłaczać je we włosiennicę, przeciwnik stanie się przyjacielem :)  Szukajmy w sobie sojusznika,  który pomoże nam w trudnych chwilach, a nie kata, który dobije nas jak psa. Pamiętacie bajkę o Pięknej i Bestii? Miłość zakwitła? Zakwitła. No to udobruchajmy nasze wygłodniałe bestie i pokochajmy swoje niepowtarzalne JA. A wtedy nie ma przebacz, pójdziemy na całość i nasze najcenniejsze zalety zostaną dostrzeżone, zaaprobowane i dopuszczone do głosu :)
Miłej niedzieli!
 
 

sobota, 9 marca 2013

Tapicerka zawsze będzie w cenie!

Nie wiem, jak mam nazwać świństwo, oszustwo, którym ktoś ubabrał mi dobry humor. Po prostu czuję się tak, jakby ktoś utytłał mnie w beczce obrzydliwej, cuchnącej mazi, smoły, czy innego... gówna. Nie rozumiem ludzi, którzy mówią mi, czego ode mnie oczekują, nawiązują tak zwaną współpracę, wysyłają tysiące maili, szczegółów, dopracowań, chwalą, proszą o dalsze wzory, a  następnie cichcem się wycofują, jak rak, bez poczucia godności...  Taki brak cywilnej odwagi. Nie wiem, do czego porównać tę sytuację... Może spróbuję wytłumaczyć to w ten sposób - wyobraźcie sobie, że oferujecie komuś swoje usługi - na przykład tapicerskie. Macie projekt obicia do pewnej marki samochodów, przedstawiacie go właściwej osobie, prezentujecie kolor, fakturę i wzór materiału. Wasza sugestia spotyka się z duuuużym uznaniem i dostajecie propozycję współpracy. Fajowo, co? Macie w głowie tysiące dodatkowych pomysłów, po prostu kipicie kreatywnością. Uzbrajacie się w cierpliwość i czekacie, aż fabryka wypuści wypieszczone samochodziki. I co? I zjeżdżają te dopieszczone samochodziki, znajdują właścicieli i włączają się do ulicznego ruchu, Ale hola, hola, autka nie mają waszych obić, śmieszne, bo nie mają ich w ogóle! Ktoś na górze zrezygnował z nich, bo być może uznał, że wystrzępiona gąbka będzie designerskim szałem... Jego linia, jego sprzedaż, jego prawo. To prawda, ale nie uważacie, że powinien wam o tym powiedzieć? Napisać mail, których wysyłał wcześniej tak dużo i zrezygnować? Po ludzku, uczciwie, czysto i jasno?  A więc nie to mnie przybiło, że fury jeżdżą bez obić, walić obicia!, tylko to, że producent tej nowej, wypasionej, czwórkołówki miał w nosie podstawowe zasady obowiązujące pomiędzy cywilizowanymi ludźmi. OK, być może obicia nie były artystycznym cudem, powalającą na kolana plątaniną kolorów i kształtów, ale też i linia produkcyjna nie należało do Ferrari. No i skoro oryginalne pokrowce wzbudziły zainteresowanie kierownika produkcyjnego, to o czym mówimy? I widzę teraz tę serię samochodów, ładnych, przyjemnych, wygodnych, ale... bez tapicerki. Zwykłe ordynarne fotele, bez śladu  estetyki tak miłej dla oka. Sama użytkowość. W porównaniu z perfekcyjnym wykończeniem auta, wygląda to... gówniano.
 

piątek, 8 marca 2013

Niełatwy (ty)dzień...

A ja znowu narzuciłam sobie mordercze tempo i nawrzucałam dodatkowych obowiązków na biedniutką schetaną głowę... :( Ehhh, a teraz robię bokami i ciężko z wszystkim się wyrobić. No, ale to tylko do końca tygodnia taki zachrzan, później już wrócę na wolniejsze obroty, chociaż różnie to jeszcze może być. Zdaję sobie sprawę z tego, że żeby dojść do Celu trzeba się mocno napocić i natrudzić, aż ze zmęczenia człowiek zasypia nad biurkiem. Akceptuję to, bo innej - prościutkiej i bezbolesnej - drogi nie ma. Owszem, zawsze mogę zawrócić, schować się w bezpieczne fałdki starego wygodnego życia i przespać resztę moich dni, ale po co, skoro już wyruszyłam i chcę iść dalej? No i w moim życiu różne decyzyjki zakwitły, więc dzieje się sporo, a to "sporo" ciągnie za sobą puszysty ogon tysiąca spraw do załatwienia. Ale jak już się ze wszystkim obrobię, to zostanie tylko radość. Zamierzam zmienić dziewięćdziesiąt procent swojego życia, a to procentowy szmat drogi. I uwierzcie mi - emocji przy tym co niemiara. Lęku, planowania, wyolbrzymiania, minimalizowania, analizowania... Ale za to czuję, że... naprawdę żyję!
 
A dla wszystkich kobiet - przesyłam niekomunistyczne życzenia, abyście zawsze były roześmiane, pogodne i szczęśliwe. I żeby każda z Was miała przy boku osobę, która jej nigdy nie zawiedzie. I wbrew pozorom, nie zawsze musi to być facet ;) Miłego weekendu! A poniżej spojrzenie Kajciora-amanta, w kocim kinie wszystkie kotki potraciłyby dla niego głowę ;)
 
 

środa, 6 marca 2013

Wielki Ogrodnik

Marzenia - cudowne kwiaty, które mogą zamienić się w bogaty pyszny bukiet, lub zmarnieć, jak zasuszone, pokryte kurzem cienie. Owszem - niby "nie czas żałować róż, gdy płoną lasy", ale czasami lasy płoną, bo róże nie rozkwitły. A czemu róże zamknęły się przed światem? Czemu zwiędły, zanim opuściły pąki? Bo Wielki Ogrodnik  - czyli w tym przypadku każdy z nas - żałował im wody, zasłaniał słońce, lub sekatorem obcinał główki. Nie marnujmy swoich marzeń i nie wymawiajmy się płonącymi lasami, czyli rzeczami ważniejszymi niż głupiutkie marzonka, tylko dążmy cierpliwie do ich spełnienia... I chwalmy się naszym bukietem, ogrodem, czy ikebaną, bo to nasza zasługa, że mamy się czym szczycić. I z czego się cieszyć - każdego dnia od nowa. I od nas, tylko od nas, zależy, czy nasze pragnienia spełnią się dzięki pracy naszych rąk, czy utkną w zakamarkach naszego umysłu pomiędzy - chciałem, a nic nie zrobiłem...
 

 
 
 

wtorek, 5 marca 2013

Ą-Ę, czyli usta w ciup...

Ludzie bez poczucia humoru są niebezpieczni. Nigdy nie wiadomo, czy można przy nich być sobą, czy trzeba być Wielkim Mędrcem ze Zmarszczonym Czołem i Słownikiem w Ustach... Ludzie bez poczucia humoru śmiertelnie poważnie podchodzą do Twoich sugestii i jeżeli one minimalnie odchylają się od tematycznego pionu, to są już Politycznie Niepoprawne... To męczące, obracać się wśród takich nieomylnych słońc. Prawda jest taka, że uśmiechem można zdobyć świat, a zaciśnięciem ust można go obrócić w pył. Bądźmy ludźmi z krwi i kości do licha, a nie - papierowymi manekinami z sercami ze szkła. Emocje są po to, by je mieć, bo podkreślają nasz charakter, a nie po to, by usłużnie żonglować nimi pomiędzy tak zwanym ą-ę...  I uwierzcie mi - profesjonalizm nie ma nic wspólnego z naukowymi terminami wygłaszanymi z pełną wyższości miną. To jest już bardziej samozachwyt oratorski. Profesjonalizm ma i emocje, i wiedzę, i właściwe podejście do omawianej sprawy. No i wyczucie sytuacji.  Bo profesjonalista to człowiek, który profesjonalnie wykonuje swoją pracę, a nie ten, który jest Nieomylną Wyrocznią z Przerośniętym Ego.

poniedziałek, 4 marca 2013

Honduras na "krzywy ryj"

Wojciech Cejrowski, którzy marzył o wyjeździe za granicę (a było to w czasach komuny) sprzedał lodówkę, żeby mieć pieniądze na bilet. A jaką "lodówkę" my możemy poświęcić, aby osiągnąć Cel. - Czas? Naukę? Wysiłek? Pracę nad sobą? Cokolwiek to będzie, warto "sprzedać", bo efekty mogą nas nie tylko zadziwić, ale i uszczęśliwić do końca naszego życia. No i trzeba przez ten życiowy gąszcz przejść z konkretnym planem i z co najmniej odrobiną pewności siebie. Czasami trzeba nawet wpychać się w każdy dzień z impetem i butą, bo inaczej nas nie zauważą, nie zainteresują się nami, wybiorą innych - w ich mniemaniu ciekawszych. Czasami trzeba wejść "na krzywy ryj" i to opisuje Cejrowski w książce 
Wrzuciłam Wam tę historię, z książki Gringo wśród dzikich plemion, bo numer pierwsza klasa :) Ale prawda jest niestety taka, że trzeba czasami być bezczelnym i pewnym swojej racji, bo sprzedać lodówkę to jedno, a handlować nimi - to już inna historia.


HONDURAS TRZECI RAZ
Minęło kilka miesięcy i znów stanąłem na granicy Hondurasu. Bez wizy. Władze tego kraju najwyraźniej uparły się widzieć we mnie wroga. Ponadto całkowicie zignorowały fakt, że na moim nowym paszporcie nie było już słówka „Ludowa”, a orzeł odzyskał koronę.
Byłem prosić ich ambasadę w Paryżu - nic. Perswadowałem w Wiedniu - nic. W Waszyngtonie - nic. Zeźlony tym biurokratycznym bezsensem postanowiłem z nich zadrwić. Okpić dziadów, tak jak jeszcze ich przedtem nie okpił nikt. Posłuchajcie...
Pojechałem na to samo przejście graniczne, co za pierwszym razem. Sceneria bez zmian: błoto, zardzewiały łańcuch w poprzek drogi i przechylona budka strażnicza. Tylko resztki flag narodowych Gwatemali i Hondurasu zmieniły się w resztki resztek. Podałem żołnierzowi dokumenty. A konkretnie - przywiezioną z Polski specjalnie na tę okazję - książeczkę zdrowia.
(Wyglądała zupełnie jak paszport: twarde okładki z wytłoczonym napisem, w środku moje zdjęcie, pieczęć ZUS - u, seria, numer, dane osobowe i 32 strony pokryte rubrykami.)
Honduraski wojskowy zastukał palcem w napis „Legitymacja Ubezpieczeniowa” i zapytał:
- Co to za kraj?
- Republica de Ubezpieczalnia - odpowiadam bez chwili wahania, a on wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie.
Na pierwszych stronach był, znany mi już, spis państw świata. Wojskowy palec, tak jak poprzednio, zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał kolejne nazwy. Mozolnie, jakby je lepił w ustach pełnych gęstego kitu. Miałem więc mnóstwo czasu, by się do syta nacieszyć zemstą. Kiedy wreszcie dojechał do końca listy, stwierdził z niepokojem, że Ubezpieczalnia na niej nie figuruje. W suplemencie: „Kraje wrogie - komunistyczne i terrorystyczne” też jej nie było.
- Czy to państwo występuje może pod jakąś inną nazwą? - zapytał wreszcie.
- Czasami, ale rzadko. Ubezpieczalnia to Ubezpieczalnia - bawiłem się setnie. - Ale niech pan może jeszcze sprawdzi pod Suomi. Oczywiście wkrótce znalazł to słowo w przypisach, jako wariantywną nazwę Finlandii. Wtedy już bez wahania wbił mi do książeczki zdrowia odpowiedni stempelek.
- Witamy w Hondurasie, gringo.
* * *
Przekroczenie granicy na książeczkę zdrowia uważam za swoisty rekord świata - godny Księgi rekordów Guinnessa. W każdym razie jest to mój największy osobisty wyczyn w kategorii pokonywania barier biurokratycznych.

sobota, 2 marca 2013

Bajka o Smutnym Wędrowcu

Dawno, dawno temu był sobie Smutny Wędrowiec, który szedł do swojego wymarzonego Szczytu.  Wiedział, gdzie on jest, wiedział, jak wygląda, tylko żeby do niego dojść, musiał przejść przez kilkaset malutkich pagórków, górek i gór. Szło mu nawet dobrze, aż któregoś pięknego słonecznego dnia zawitał na Górę Pomidorową. Został bardzo miło przywitany, dostał pieczone pomidory na obiad, pomidorowy sok ze świeżą bazylią, maść na odciski i propozycję zamieszkania na Górze Pomidorowej w zabytkowym domu, gdzie okna wychodziły na Wzgórza Pomidorowe... Czynsz symboliczny, sielskie warunki, zatrudnienie przy - oczywiście - zbieraniu pomidorów. Wzruszył się nasz Smutny Wędrowiec, bo bardzo już był znużony podróżą i z radością przyjął gościnę. Wszyscy się ucieszyli i zaczęło się codzienne życie. Smutny Wędrowiec coraz częściej się uśmiechał i pomimo że nie zapomniał o swoim Szczycie, to coraz rzadziej o nim myślał. Praca była łatwa,  przyjemna, na świeżym powietrzu, więc Wędrowiec dorobił się muskułów, stał się opalonym przystojnym mężczyzną i wszystkie panny marzyły o tym, by wyjść za niego za mąż. Tak minęło kilka miesięcy, a potem lat i nasz Wędrowiec coraz częściej myślał o swoim Szczycie, znowu posmutniał,  stracił nadzieję, że w ogóle wyruszy w podróż, miał już dość pomidorów, znienawidził kolor czerwony. W koszmarach sennych chlupocząco goniła go zupa pomidorowa, keczup i przecier stały się wrogami numer jeden. Było coraz gorzej. Smutny Wędrowiec przestał jeść, panny już go nie interesowały, siadał za to przy oknie i marzył o niezdobytym Celu, aż któregoś dnia obudził się i powiedział DOŚĆ!!! Zbieram pieniążki na pakowny plecak i ruszam na moją wytęsknioną Górę Jabłoniową. Będę codziennie pił jabłkowy sok, jadł ciepłą szarlotkę z lodami i będę mieszkał w pachnącym sadzie... Od razu zachciało mu się żyć! Zaczął jeść, żeby zdobyć siły i spać. Poszedł też do króla Góry Pomidorowej i powiedział Mu, że niebawem ruszy w podróż. Chciał być uczciwy, w końcu wszyscy mieszkańcy Góry Pomidorowej byli dla niego jak prawdziwa rodzina. Król się zasępił, wypytał o powody, westchnął trzynaście razy i powiedział - trudno, oszczędzaj pieniążki, złóż zamówienie do fabryki sprzętu alpinistycznego i idź, ja trzymał cię na siłę nie będę. Podziękował Smutny Wędrowiec za zrozumienie i poczuł radosny spokój. Prawda jednak była taka, że król nie zrozumiał rozterek Wędrowca, w głowie mu się nie mieściło, jak można pragnąć jabłek, kiedy wokół tyle dojrzałych pomidorów. I każdego dnia wypominał Wędrowcowi jego decyzję, może myślał, że ją zmieni? Smutny Wędrowiec nie ugiął się jednak, czekał cierpliwie na zamówiony sprzęt, a po nocach szył buty do długiej wędrówki. Nie żałował, że powiedział królowi o swoich planach, ale wiedział, że na takie wymówki nie zasłużył, bo jego praca przy zbieraniu pomidorów nadal była efektywna... Jaki z tego morał? Chyba tylko taki, że człowieka zawsze dopadnie jego przeznaczenie, a do swojego Celu powinien zawsze iść z godnością, a nie po trupach - bez względu na konsekwencje.



piątek, 1 marca 2013

Wzorce, które trzeba uzupełniać...

Każdy z nas ma jakieś wzorce wyniesione z przeszłości, jedne dobre, drugie złe, ja skupię się na tych ostatnich. Bardzo często problemy, z którymi się borykamy, mają swój początek w dzieciństwie. Jeżeli w domu nie przykładano wagi do zdrowego odżywiania, to my, jeżeli chcemy to zmienić, musimy wykonać naprawdę ciężką pracę, żeby wyeliminować zgubne przyzwyczajenia. To MY, świadomi dorośli, wybieramy, czy będziemy jeść białą bułę z wędzonym bekonem, czy pełnoziarniste pieczywo z łososiem i sałatką z pomidorów. To my decydujemy, czy wolny czas spędzamy z czipsami przed TV, czy na rowerze, pływalni, lub po prostu w domu - z książką. Jeżeli rodzice nie mieli w zwyczaju dbania o swój, ani tym bardziej nasz, rozwój umysłowy, to my raczej nie będziemy szczęśliwymi intelektualistami - zakończymy edukację na podstawowym poziomie. Jeżeli nikt nas nie mobilizował do zdobywania dodatkowych umiejętności, wykonywania nieobowiązkowych zadań, to wejdziemy w dorosłe życie z minimalnym, mocno okrojonym, pakietem atutów. I z takim zapleczem staniemy oko w oko z rzeczywistością. Przed partnerem, który jest fanem fitnessu i pogromcą pustych kalorii, przed pracodawcą, który podejrzliwie spojrzy na pole: dodatkowe kursy i wymownym uniesieniem brwi skwituje nasz brak znajomości języka obcego... Nagle się okaże, że niespecjalnie pasujemy do potrzeb i oczekiwań współczesnego świata. Nie umiemy się w nim odnaleźć,  bo jest znacznie szerszy, niż domowe podwórko z rozchybotaną huśtawką... Perfidne obciążenie, którym obarczyło nas dzieciństwo, wydaje zgubne i przejrzałe owoce. Tu dochodzimy do granicy naszych światów. Jeżeli będziemy ambitni i inteligentni, to z kopyta weźmiemy się do pracy - będziemy wkuwać angielskie słówka, zajadać je surową marchewką, zapiszemy się na kursy doszkalające i zrezygnujemy ze śledzenia serwisów plotkarskich. Nie będzie łatwo wydobyć się z bagienka ograniczeń, ale na tym właśnie polega praca nad sobą, na... pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Kiedyś przeczytałam zdanie, że człowiek, który swoje niepowodzenia zrzuca na swoich rodziców i toksyczne dzieciństwo, nie jest dojrzałym człowiekiem.  Dlatego nie boczmy się na niewłaściwe wzorce, tylko stańmy z nimi do walki. Możemy również pominąć etykę wojowników i walić na oślep bez uprzedzenia :)