poniedziałek, 4 marca 2013

Honduras na "krzywy ryj"

Wojciech Cejrowski, którzy marzył o wyjeździe za granicę (a było to w czasach komuny) sprzedał lodówkę, żeby mieć pieniądze na bilet. A jaką "lodówkę" my możemy poświęcić, aby osiągnąć Cel. - Czas? Naukę? Wysiłek? Pracę nad sobą? Cokolwiek to będzie, warto "sprzedać", bo efekty mogą nas nie tylko zadziwić, ale i uszczęśliwić do końca naszego życia. No i trzeba przez ten życiowy gąszcz przejść z konkretnym planem i z co najmniej odrobiną pewności siebie. Czasami trzeba nawet wpychać się w każdy dzień z impetem i butą, bo inaczej nas nie zauważą, nie zainteresują się nami, wybiorą innych - w ich mniemaniu ciekawszych. Czasami trzeba wejść "na krzywy ryj" i to opisuje Cejrowski w książce 
Wrzuciłam Wam tę historię, z książki Gringo wśród dzikich plemion, bo numer pierwsza klasa :) Ale prawda jest niestety taka, że trzeba czasami być bezczelnym i pewnym swojej racji, bo sprzedać lodówkę to jedno, a handlować nimi - to już inna historia.


HONDURAS TRZECI RAZ
Minęło kilka miesięcy i znów stanąłem na granicy Hondurasu. Bez wizy. Władze tego kraju najwyraźniej uparły się widzieć we mnie wroga. Ponadto całkowicie zignorowały fakt, że na moim nowym paszporcie nie było już słówka „Ludowa”, a orzeł odzyskał koronę.
Byłem prosić ich ambasadę w Paryżu - nic. Perswadowałem w Wiedniu - nic. W Waszyngtonie - nic. Zeźlony tym biurokratycznym bezsensem postanowiłem z nich zadrwić. Okpić dziadów, tak jak jeszcze ich przedtem nie okpił nikt. Posłuchajcie...
Pojechałem na to samo przejście graniczne, co za pierwszym razem. Sceneria bez zmian: błoto, zardzewiały łańcuch w poprzek drogi i przechylona budka strażnicza. Tylko resztki flag narodowych Gwatemali i Hondurasu zmieniły się w resztki resztek. Podałem żołnierzowi dokumenty. A konkretnie - przywiezioną z Polski specjalnie na tę okazję - książeczkę zdrowia.
(Wyglądała zupełnie jak paszport: twarde okładki z wytłoczonym napisem, w środku moje zdjęcie, pieczęć ZUS - u, seria, numer, dane osobowe i 32 strony pokryte rubrykami.)
Honduraski wojskowy zastukał palcem w napis „Legitymacja Ubezpieczeniowa” i zapytał:
- Co to za kraj?
- Republica de Ubezpieczalnia - odpowiadam bez chwili wahania, a on wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie.
Na pierwszych stronach był, znany mi już, spis państw świata. Wojskowy palec, tak jak poprzednio, zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał kolejne nazwy. Mozolnie, jakby je lepił w ustach pełnych gęstego kitu. Miałem więc mnóstwo czasu, by się do syta nacieszyć zemstą. Kiedy wreszcie dojechał do końca listy, stwierdził z niepokojem, że Ubezpieczalnia na niej nie figuruje. W suplemencie: „Kraje wrogie - komunistyczne i terrorystyczne” też jej nie było.
- Czy to państwo występuje może pod jakąś inną nazwą? - zapytał wreszcie.
- Czasami, ale rzadko. Ubezpieczalnia to Ubezpieczalnia - bawiłem się setnie. - Ale niech pan może jeszcze sprawdzi pod Suomi. Oczywiście wkrótce znalazł to słowo w przypisach, jako wariantywną nazwę Finlandii. Wtedy już bez wahania wbił mi do książeczki zdrowia odpowiedni stempelek.
- Witamy w Hondurasie, gringo.
* * *
Przekroczenie granicy na książeczkę zdrowia uważam za swoisty rekord świata - godny Księgi rekordów Guinnessa. W każdym razie jest to mój największy osobisty wyczyn w kategorii pokonywania barier biurokratycznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz