środa, 27 marca 2013

Codzienne obietnice

Wyobraźmy sobie taką sytuację: mamy człowieczka, który jest duszą towarzystwa i o którym wiadomo, że zawsze w biedzie bliźniemu pomoże. Nasz człowieczek zdaje sobie z tego sprawę i myśli o sobie z dumą: Ja to nigdy nikogo nie zawiodę. Można na mnie polegać w każdej sytuacji. Dobrze mieć wokół siebie takie osoby, jak ja...  - rozmarza się z czułością i z błyskiem w oku wysłuchuje kolejnego biedaka, radzi mu, pomaga, obiecuje... Jest w swoim żywiole. Kilka godzin później ten sam człowieczek wraca do domu, gdzie nie ma audytorium, nie musi lśnić, nie musi przekonywać innych o swojej doskonałości, nie musi być perfekcyjny. W zasadzie to... nic nie musi, może po prostu być sobą. I tutaj zaczyna się problem. Człowieczek staje przed lustrem zgarbiony, przygładza zmęczonym ruchem włosy i patrzy na siebie z niechęcią. Czuje się stary, niekochany, sflaczały, smutny. I chociaż jakiś czas temu jego słowa wzbudzały podziw, szacunek lub śmiech (w zależności od kontekstu), tak teraz jego myśli odlepiają się od tamtych zdań jak niszczejący cień. Jak to możliwe? Gdzie poprzednia euforia? Czy nasz człowieczek ma rozdwojenie jaźni, silne problemy psychiczne lub neurologiczne? A może jest masochistą i lubi się dołować? Może nie umie być sam? Nie. Naszego człowieczka boli dusza, bo zdaje sobie sprawę z tego, że porywa tłum, a nienawidzi samego siebie. Nasz człowieczek wie, że "on" przed innymi ludźmi, a "on" przed samym sobą, to dwie różne osoby. I nasz człowieczek czuje się samotny, nierozumiany, oszukany. Mało tego, nasz człowieczek idzie do pokoju, albo do kuchni i wyciąga flaszeczkę. I chociaż obiecywał sobie, że już nigdy nie będzie pił, to jednak jednym ruchem przekreśla swoje obietnice, wyciąga kieliszek i z wprawą nalewa procenciki. Oczywiście solennie sobie obiecuje, że to już ostatnia butelka, że to już ostanie dno, że to już ostania ucieczka, że od jutra odstawia alkohol... I nasz człowieczek zdaje sobie sprawę z tego, że to samo mówił do siebie wczoraj, przedwczoraj, miesiąc temu, rok... I każdego dnia od nowa zaczyna odwyk. I każdego dnia od nowa z tego odwyku ucieka. I co z tego, że nasz człowieczek każdemu pomoże, skoro nie radzi sobie ze sobą? I co z tego, że nikogo nie zawiedzie, skoro zawodzi sam siebie? A tak z drugiej strony - czy naprawdę można być wiarygodnym, jeżeli nie potrafi się dotrzymać słowa danego samemu sobie? Nie wydaje mi się.
Ta sytuacja jest tylko foremką, w którą wtłaczam schemat postępowania. Pod picie można podstawić nie tylko nałóg, ale i lenistwo, z którym pragniemy walczyć...w zasadzie każdą dawaną sobie a niespełnianą obietnicę. Każdy z nas ma swoje prywatne "odjutra". I to jest ta pułapka, że podejmujemy decyzję, ale nie działamy, w związku z czym każde nasze kolejne obietnice są coraz słabsze, aż w końcu składamy je sobie automatycznie, bez zastanowienia, żeby oszukać sumienie. Nie mamy już nawet wiary w siebie i tak wiemy, że jutro znowu się skusimy. I tak raz za razem, aż całkowicie tracimy szacunek do siebie. I bardzo, bardzo się nie lubimy. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz