sobota, 29 czerwca 2013

Spacerowy pościk ;)

Mmm... Słoneczko :) Tak jakoś cieplej na serduszku się robi. I pomimo tego że do pracy trzeba było iść, to tak jakoś raźniej nóżki maszerowały :) Szczerze mówiąc, wolałyby zmienić kierunek i pobiec do lasu, niż drałować od przystanku do przystanku (mój codzienny żwawy czterdziestominutowy spacer. Wrzucam muzykę na słuchawki i pomykam przez miasto), ale... las nie ucieknie, jest raczej stabilnie osadzony w glebie ;) Czemu o tym piszę? Bo  nie będę ściemniać  po prostu nie chce mi się dzisiaj produkować. Zmęczona jestem, miałam ciężki tydzień, a problemy nakisiły mi się w codzienności i mam ochotę polenić się z pisanymi zdaniami, niż łapać poważne treści pomiędzy literkami na klawiaturze a spacją :) Jeżeli jutro też będę biernie człapać po niedzielnym poście, to... darujcie :) 
A poniżej zdjęcia z dzisiejszego "popracowego" spaceru. Miłego weekendu Wam życzę – leniwego albo pracowitego, jak tam sobie chcecie :) Ja mam zamiar się byczyć :) 


 
 

 

piątek, 28 czerwca 2013

Siła możliwości

Drzemie w nas siła, o której nie mamy pojęcia. Siła matki, która potrafi unieść samochód, który przygniótł jej dziecko (zdarzały się takie przypadki!). Siła determinacji, kiedy człowiek jest w stanie wiele przetrwać, by nie zginąć, albo by coś osiągnąć... Siła emocji. Siła miłości, nienawiści, złości. Siła hormonów. Siła adrenaliny. Siła umysłu  umiejętność spowolnienia pracy serca, zmniejszenia bólu, wyleczenia pewnych chorób czy dolegliwości. To są wszystko małe-wielkie siły, które składają się na całokształt naszego mózgu, naszej psychiki i naszych możliwości. Jest to ogromna drzemiąca w nas moc, którą trzeba rozbudzić i wykorzystać w dążeniu do Celu, do samodoskonalenia się, spełnienia, do... przeżycia życia. Nie możemy przejść swoją drogą po omacku, jak dziecko we mgle... Pamiętacie ten film  Matrix? Fikcja fikcją, efekty specjalne efektami specjalnymi, ale mądrość tam była. A przynajmniej w tych wykładach Morfeusza na temat naszych możliwości, o tym, że należy oczyścić umysł i robić, to co zrobić trzeba. Nie zastanawiać się, czy ma się do tego predyspozycje, wiedzę, czy umiejętności. Nie analizować, czy warunki temu służą, czy coś jest możliwe, głupie czy beznadziejne. Oczyścić umysł i działać. Ot tak, po prostu, najłatwiejsza z najtrudniejszych rzeczy pod słońcem. 










czwartek, 27 czerwca 2013

Nieco makabryczny post...

Wyobraźmy sobie nasze Lenistwo. Ten obrzydliwy strzęp, który namawia nas do złego i który hamuje nasze działania, a my się temu idiotycznie poddajemy. Jak to możliwe? Przecież jesteśmy silniejsi, mądrzejsi i... o tak, wygodni i dlatego właśnie na tej naszej Wygodzie Lenistwo hasa sobie całkiem swobodnie, a potem rozkłada się na niej, jak na wygodnej kanapie, bierze pilot do telewizora, albo wrzuca bieg na Nic-mi-się-nie-chce i tyje od nicnierobienia. Jemu jest dobrze, jest przecież w swoim naturalnym środowisku, a nam? Coś uwiera, prawda? No to jak uwiera, to RUSZMY SIĘ! Nie ma lepszego sposobu na pogonienie Lenistwa, jak ruszyć do działania. Wyobraźmy sobie dokładnie to nasze Lenistwo, które patrzy na nas bezczelnym okiem i śmieje się w kułak z naszych rozterek. Kto wie, może nawet pokazuje nam palec ;) Wyobraźmy sobie to pierwotne bóstwo żądne naszej krwi i dajmy czadu. Wsiądźmy na wyimaginowany Walec Drogowy i z premedytacją ruszmy nim do przodu. Makabryczne? Być może, ale nie obawiajcie się, nie będzie wrzasków, chrobotania kości, ani bólu. Zostanie Działanie i jego Efekt. I co ciekawe, Lenistwo nie ucieknie, bo jest przecież... leniwe. I pomimo tego że widzi, jak wsiadamy na walec, nie ucieknie, bo to wymaga ruchu. Prawdopodobnie, przyzwyczajone do naszego nicnierobienia machnie na nas ręką, bo przypuszcza, że i tak nam się znudzi ta zabawa, bo przecież dobrze nas wytrenowało. Owszem, może i dobrze nas wyćwiczyło w babraniu się w marazmie, ale przecież Zwycięzca, który siedzi w każdym z nas, będzie chciał w końcu pokazać swą siłę. I ruszy do ataku. To nic, że walcem, może wsiąść na koń, może walczyć jak i czym chce. Ważne, że zaczął walczyć. A więc Kochani Zwycięzcy podnieście się i idźcie do Celu. Lenistwo nie jest warte tego, by się nad nim rozczulać, ani nie zasługuje na naszą litość i głaskanie po główce.  Lenistwo zasługuje tylko na to, by zastąpić je wartościowym efektywnym Działaniem :)

A poniżej wrocławskie walczące strażackie Krasnale. Oni mogą działać, to i my, prawda?




 
 
 

środa, 26 czerwca 2013

Inny

Inny nie znaczy gorszy, głupi, niewłaściwy. Inny nie znaczy odstający od normalnego ani "taki sam inaczej". Inny to odmienny, różniący się, czasami podobny lub przypominający. Inny to inny, po prostu, nie ma co doszukiwać się w nim odcieni znaczeniowych, oceniających, określających. Różnice poglądów, ubioru, zachowań nie świadczą o tępocie, pustocie czy prymitywizmie. Gdyby wszystko, co inne było złe, to świat zatrzymałby się na epoce kamienia łupanego. Badania naukowe nie zostałyby podjęte, a nowe lądy odkryte. Ludzie nie wyszliby poza obręb Nazwanego i Znanego i nie wyjrzeliby poza obszar Ograniczenia. Mielibyśmy tę samą walutę, mówilibyśmy tym samym językiem, nie byłoby dialektów ani neologizmów. Bylibyśmy identyczni – ten sam kolor skóry, rozmiar nogi, charakter... Te same uczucia, chęci, zainteresowania... Ta sama płeć, rasa, nacja  żadnych odstępstw. Koszmar. Różnice determinują nasz świat, urozmaicają go i są niezbędne do rozwoju. Czemu więc traktujemy je tak okrutnie? Czemu je wyśmiewamy, wytykamy, piętnujemy? Przecież też jesteśmy inni od tych, którzy są wokół nas. Czy to upoważnia pozostałych do tego, żeby z nas drwić? Inność ułatwia poznanie, przekazuje doświadczenia i poszerza estetyczne i intelektualne horyzonty, kształtuje nasz gust, smak, odróżnia "lubię" od nie "lubię", "podoba mi się" od "nie w  moim stylu"...  Pomyślmy, gdyby nie było inności byłoby nudno, prawda? Dajmy więc ludziom prawo do... inności, bo i my przecież jesteśmy... inni i chcemy, by nas z tego powodu nie przekreślano ;)

A tutaj zdjęcia Safiry i Baffiego, takie czarno-białe kocie domino :)

 
 
 
 
 
 

wtorek, 25 czerwca 2013

Obudź się, Człowieku!

Elo :)
Miałam napisać, jak było na kursie... Otóż, przeżyłam superprzygodę. Paweł Mróz ma niesamowitą charyzmę i tyyyyle energii w sobie, że może rozbijać mury. Było trochę teorii, znacznie więcej ćwiczeń w grupach i... ruch. Najwspanialsze moje przeżycie, prawie że metafizyczne, to szalona godzina tańca spontanicznego. Przygaszone światło, odpowiednia muzyka, najpierw delikatna, potem coraz szybsza... Byłam cała mokra. Koszulka, włosy, twarz... Ale byłam nieziemsko szczęśliwa. Wiem już, dlaczego ćwiczenia były dla mnie nudne bo ograniczały moją wolność. A w takim tańcu nikt mi nie mówi, co mam zrobić, jak podnieść nogę, jak fajtnąć rączką, w którą stronę zrobić kroczek i kiedy kucnąć w odpowiedni sposób. Jak mi koordynacja czasem bokiem wychodziła i gubiła spójność rytmu, to się nikt nie bulwersował. Jak tchu zabrakło i kolka rozrywała brzuch, to nikt z potępieniem nie czekał, aż mi minie. I tak dalej, dalej, dalej... Taniec, pływanie, spacer to moje klimaty. Moja wolność, dzikość i radość :) Naprawdę, nie żałuję wydanych pieniędzy, ani tych dwóch wyjętych z życia dni, zawsze to coś nowego, rozbijającego z hukiem codzienność. Po co wciąż tkwić w znajomym grajdołku, skoro można się rozwijać i poznawać tak wiele cudownych rzeczy, które świat ma nam do zaoferowania. Naprawdę, przed nami mnóstwo możliwości. Możemy zmienić WSZYSTKO w swoim życiu. Możemy wyskoczyć na zupełnie inny brzeg i tkać inną bajkę :) Możemy uratować swoje ciało przed chorobą, jeżeli o nie zadbamy. Możemy uratować swoją psychikę, jeżeli sięgniemy do naszego cudownego umysłu. Możemy wreszcie wyszarpnąć swoje prawdziwe JA i pozwolić mu wreszcie żyć, tak, jak żyć chce. Trzeba tylko co? Jak to wrzasnął do nas Paweł: "obudź się k...a Człowieku! Obudź się!" i rusz tyłek do roboty, pracuj nad sobą i zmień wreszcie to, co Ci się w życiu nie podoba :) To już moje dopowiedzenie.
 
 
 
 

niedziela, 23 czerwca 2013

Kilka zdań

Tak na szybciocha, bo zaraz muszę iść na drugą część kursu :) Jutro Wam wszystko opiszę. Na razie powiem tylko tyle, że bolą mnie ramiona, jestem ogromnie zmęczona, chce mi się spać, wołam o odpoczynek i pragnę ciepłego łózka. Na dworze leje deszcz, przetacza się burza, ale i tak jest super. Dlaczego? Bo żyję!
Buziaki

sobota, 22 czerwca 2013

Piąta trzydzieści :)

Jest piąta trzydzieści rano. Kawusia, Garou, który wsącza mi się boskim głosem w zaspany poranek, Baffi, który wierci się pod nogami i miauczy o pieszczoty, dwa pozostałe Bóg wie gdzie moje śpiące koty i Wstający Dzień. Widać, że będzie słonecznie. Absolutnie nie jestem pisarskim opętańcem, który z dzikim spojrzeniem tuż po obudzeniu pędzi do laptopa, żeby skrobać posty, ale jestem podekscytowana, bo idę dziś na kurs NLP i ciekawa jestem, co z niego wyniosę :) Dlatego piszę :) I pomimo swoich aktualnych problemów, dręczącej mnie właśnie alergii na jeszcze-nie-wiem-co, jestem dobrej myśli :)
Życzę Wam miłego słonecznego i radosnego weekendu! Nie zamartwiajcie się zbyt mocno i czerpcie uśmiech z każdej możliwej sekundy :)
 
 
Poniżej strzegomskie klimaty :) Pięknie, prawda?
 
 
 
 
 

piątek, 21 czerwca 2013

Dokładnie wiem, co czujesz!

Nie mówmy – "dokładnie wiem, co czujesz". Żaden z nas nie wie DOKŁADNIE, co ta druga osoba czuje. Jest to po prostu niemożliwe. Każdy czuje inaczej, bo są różne odcienie znaczeń, odbioru sytuacji, rozumienia. Tak jak są różne progi bólu, tak i różne są skale odczuwania emocji. Ból bólowi nierówny, śmierć śmierci nierówna, dylemat dylematowi nierówny i radość radości nierówna. Nie minimalizujmy cudzych odczuć, nie ubierajmy ich w swoje "achy ochy", spostrzeżenia czy kodeksy etyczne. Nasza próba wejścia "w czyjeś buty" jest właśnie taką, czasami nieświadomą, formą zrównania naszej wiedzy o emocjach z siłą emocji osób trzecich. Cudza eskalacja napięcia nie jest naszą eskalacją napięcia i tyle. My możemy jedynie wyobrażać sobie odczucia innych, ale wyobraźnia, jak wiadomo, lubi płatać figle. Możemy powiedzieć, że byliśmy w podobnej sytuacji, więc rozumiemy, ale nie, że dokładnie wiemy. Dokładnie może wiedzieć tylko Bóg i ta osoba, która dane emocje przeżywa. Ktoś, kto cierpi potrzebuje wsparcia, pociechy, pomocy, a nie odebrania mu prawa do własnego odczuwania danej sytuacji. 

Poniżej Safira :) Nawet nie umiem sobie wyobrazić rozkoszy, którą czuje, kiedy notorycznie kładzie się na klawiaturze mojego laptopa :)










czwartek, 20 czerwca 2013

No po prostu nie wychodzi!

Zawsze jest tak, że aby dojść do Celu, trzeba wykonać kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt lub nawet kilkaset określonych czynności. I nie ma przebacz, jeżeli jednej z nich, nawet malutkiej ale za to kluczowej, zaniechamy, to możemy stanąć w miejscu. Będziemy przebierali nóżkami bezsilnie jak przewrócony żuczek i wpadali w przygnębienie, że nam nie wychodzi. A jak ma wyjść? Wiadomo, że nie wszystkie drogi są łatwe przyjemne i wygodne, niestety, bywa i tak, że prowadzą przez ciernie lub nieprzeniknione ciemności. Trudno  jeżeli tam nie wejdziemy, to przecież do światła nie dojdziemy. Więc jeżeli nam nie wychodzi, zastanówmy się, co robimy źle  może trzeba zmienić środek ciężkości i przerzucić się na działania bardziej efektywne. Może trzeba zmienić natężenie emocji, żeby motywacja była lepsza. Może czegoś potrzebnego nie robimy, albo robimy za słabo, albo przeprowadzamy indywidualną selekcję: tego nie zrobię, bo: nie lubię/nie chce mi się/to bez sensu. Każdy krok do Celu ma sens, nawet kroczek najmniejszy, najskromniejszy, najbardziej nijaki, upierdliwy czy nudny. Nikt nie wniesie nas na Szczyt. Trzeba się wysilić, spocić, zmęczyć... Jak pisał Miłosz Brzeziński we wspominanej już przeze mnie Życiologii, czyli o mądrym zarządzaniu czasem: "Mistrzostwo to nie stanie na podium. W mistrzostwie podium jest chwilą. Mistrzostwo to wstawanie rano, ćwiczenie, odmawianie sobie. Jeśli nie tolerujesz takiej 'drogi do mistrzostwa' to każdy, kto ją toleruje, wyprzedzi cię. Planując sukces, myśl realistycznie o codziennym trudzie" A więc szczerze przed sobą przyznajmy, nie chce nam się do tego Celu iść, czy po prostu idziemy niewłaściwą drogą?

A to bezwstydnie wylegujący się Baffi :)





wtorek, 18 czerwca 2013

Lepiej stoi tuż za drzwiami


W każdej sytuacji należy wierzyć, że będzie lepiej. I działać tak, żeby to Lepiej było coraz bardziej realne :) Wierzyć, że czeka tuż za naszymi drzwiami, wystarczy tylko podejść, szarpnąć za klamkę i otworzyć je na oścież. Otóż to, ale podejście do drzwi wymaga wysiłku, mniejszego lub większego w zależności od odległości i  naszej siły ;)  Myślenie życzeniowe nie wystarczy, niestety, tak łatwo nie jest. Zamiast siedzieć z głową w chmurach i marzyć o zdanych egzaminach, trzeba tworzyć książki i wkuwać ze zrozumieniem. Zamiast myśleć tęsknie o wspaniałej figurze,  trzeba chodzić np. na basen i stosować dietę MŻ (mniej żreć, dla niewtajemniczonych). Zamiast modlić się o udane małżeństwo, trzeba ze współmałżonkiem rozmawiać, chodzić na kompromisy, akceptować jego indywidualną przestrzeń i jeszcze raz... rozmawiać :) Zamiast patrzeć w pustą kartkę papieru i wymagać, by objawił nam się na niej dobry plan działania, zaprzęgnąć umysł do wysiłku, niech myśli, jak nam pomóc, w końcu od tego jest ;)  Owszem potęga wyobraźni jest... potężna, ale tylko wtedy, gdy idzie w parze z konkretnym działaniem. Dopiero wtedy ma moc sprawczą i zwiększa szansę dojścia na nasz wymarzony Szczyt :) A niepowodzenia? Zazwyczaj są przejściowe. A brak rezultatów? Zazwyczaj, gdy nasza taktyka jest właściwa, stają tuż za naszymi drzwiami. Obok wymarzonego Lepiej :)




poniedziałek, 17 czerwca 2013

Upływający Czas to nasze bogactwo

Czas nie ucieka ot tak, bo lubi bawić się w berka. Czas nie ucieka po to, by zagrać nam na nosie, pokazać, kto na tym świecie rządzi. Czas płynie, bo daje nam szansę na rozwój. Gdyby stanął, to i my stanęlibyśmy w bezruchu jak zadziwione posągi. To nie wina Czasu, że ucieka, ale nasza wina, jeżeli ucieka bezproduktywnie. Gdyby nie upływający Czas, nie byłoby żadnych dzieł, bo artysta na co poświęcałby swoje cenne minuty? Gdyby nie upływający Czas koty by nie marcowały, kwiaty nie maiły, wrzosy nie wrzosiły :) Nie byłoby oczekiwań, złe by się nie kończyło, a dobre nie zaczynało, choroba by przyszła i tkwiła w nas Bóg wie dokąd. Dwudziesty pierwszy wiek nie miałby najmniejszych szans na to, by zdobyć wiedzę o jaskiniowcach. A my nie mielibyśmy rodziców, sióstr, nie uprawialibyśmy seksu (no bo jak to w sekundkę?), ani nie mielibyśmy dzieci  kiedy byśmy je donosili, urodzili i wychowali? Nie przeczytalibyśmy ani jednej książki! Nie wysłuchalibyśmy ani jednej piosenki! Nie wypilibyśmy swojej magicznej porannej kawy! Nie wspominalibyśmy pierwszej miłości, nie mielibyśmy przyjaciół, ani nie cieszyli się, że przeżyliśmy szkołę podstawową ;) Nie narzekajmy na to, że upływający Czas robi, co do niego należy, On również nie ma pretensji, że go marnujemy, ani nie skacze z radości, że nim dobrze gospodarujemy. Jest po to, żebyśmy mieli... czas. Czas na życie, na radości, łzy, marzenia i plany na przyszłość. Dobrze, że Czas biegnie, że ciągnie nas za sobą, bo dzięki temu możemy rodzić się, żyć i... umierać. Raczej nam do tego ostatniego nieśpieszno ;) ale przynajmniej wiemy, że nasze życie kiedyś się zakończy, więc spieszymy się, by je dobrze przeżyć :) A kiedy nasz czas stanie, będzie biegł dla innych. A ci inni być może będą wspominać nas z uśmiechem i miłością w sercu i będą się cieszyli, że mogli spędzić z nami swój upływający czas.

A to zegar na hali dworca świętego Pankracego w Londynie :)


niedziela, 16 czerwca 2013

Autoagresja

Autoagresja to nie tylko samookaleczanie, ale również podświadoma niechęć do normalnego satysfakcjonującego życia. To brak szacunku i miłości do siebie, to brak wiary we własne możliwości, to niemożność bycia szczęśliwym i spełnionym. To choroby psychosomatyczne, to branie na siebie cudzej odpowiedzialności, to sabotowanie swoich pozytywnych działań, myśli,  wartości, odczuć. Autoagresja to rak, który niszczy nasze wewnętrzne dziecko. To, dziecko, za które MY odpowiadamy, dla którego MY jesteśmy autorytetami, wychowawcami, opiekunami. Autoagresja, nawet ta ukryta  niewykwitająca sznytami, bliznami, czy poobgryzanymi paznokciami  jest bolesnym niemym krzykiem, który w końcu musi ktoś usłyszeć. Jest wrzaskiem, który wydaje nasze biedne udręczone Ja. Jest prośbą o miłość, akceptację, zrozumienie i utulenie. Autoagresja jest efektem krzywd, których doznaliśmy w dzieciństwie. (W dorosłym życiu też, ale mniej, bo nie jesteśmy już wtedy tacy bezbronni, możemy pewne rzeczy wytłumaczyć, zdefiniować, uniknąć ich lub odeprzeć)  Owszem, większość z nas powie, dzieciństwo jest już dawno za mną. Nieprawda, jeżeli dźwigamy konsekwencje niełatwych wspomnień, jeżeli nie wyleczyliśmy wypartych lub bagatelizowanych ran, to dzieciństwo jest cały czas z nami. Codziennie, dzień po dniu, kroczy wszędzie jak nasz nieodłączny cień. To nieszczęście, które dotyka nas na nowo, drażni, męczy, doprowadza do frustracji i łez. Być może nie zdajemy sobie z niej sprawy, być może myślimy, że jesteśmy "normalni", a problem autoagresji dotyka tylko trudne dzieciaki z patologicznych rodzin. Nic bardziej mylnego. Autoagresja, w mniejszym lub większym stopniu, dotyka tego, kto czuje się ze sobą źle i kto robi wszystko, by nie doprowadzić do poprawy swojego życia. Dotyka być może Ciebie, więc zastanów się nad sobą i wylecz swoje wnętrze.
 
 

sobota, 15 czerwca 2013

Człowiek-Orkiestra w kuchni

Słomiany zapał nie jest miarą czyichś ambicji. Jest naszą starą, znaną wszystkim, ucieczką przed zmianą. Tak, to nie jest nagły wykwit chęci, cudowny kwiat Ambicji, ale rejterada od realizacji powziętych działań, chybotliwy slalom pomiędzy Robię a Zrobię. Nieważne, że ktoś czyta pięć książek "naraz"  w drodze do pracy kryminał, w drodze do domu poradnik szybkiego czytania, w domu samouczki dla żółtodziobów (jest taka seria), a w kąpieli Pięćdziesiąt twarzy Graya. W międzyczasie przetyka tę literaturę fachowymi książkami lub specjalistycznymi magazynami. Co komu przyjdzie z czytania podręcznika o afrykańskich bóstwach, kiedy zaraz przerzuci się na zdobywanie wiedzy o pasikonikach, a zakończy artykułem z magazynu o broni palnej? Co z tego, że chwytamy się za naukę trzeciego języka, skoro z drugiego znamy ledwie piętnaście słów (z czego siedem to nazwy dni tygodnia), a z pierwszego ocieramy się delikatnie o podstawy podstaw? Co z tego, że zaczęliśmy piąty fakultet na prestiżowej uczelni, skoro pozostałe cztery wiszą w indeksach na niezaliczonych egzaminach, o dyplomie nie wspominając? I co z tego, że zapisaliśmy się na kurs karate, skoro trzy tygodnie temu wykupiliśmy karnet na aerobik wodny, a jeszcze nie mamy kostiumu kąpielowego? Nieważna jest ilość, ale jakość. Chwytanie się wielu spraw jednocześnie prowadzi do bałaganu, do zagubienia pilnych spraw i zawieruszenia ich w naszej przestrzeni. Takie koło: zaczynanie-niedokańczanie-szukanie nowego zainteresowania-zaczynanie go-niedokańczanie-szukanie nowego... jest bardzo szkodliwe i zwodnicze. Nie, nie uważam, że powinniśmy mieć zainteresowania nakierunkowane jednostronnie: jedna czytana aktualnie książka, jedno hobby, jeden rodzaj uprawianego sportu, jedność przez całe smutne nudne życie. Nie o coś takiego w tym poście mi chodzi, mam na myśli to, że jeżeli bierzemy się za jakąś rzecz, to ją dokończmy, albo całkowicie z niej zrezygnujmy, a nie odwieszajmy na kołek z napisem: do zrobienia później. Wyobraźcie sobie taką sytuację, że pani domu ma ochotę na pierogi, wyrabia ciasto, rozkłada stolnicę, robi w kuchni kulinarną rozpierduchę, aż przyjdzie jej do głowy, że raczej nie lubi pierogów, woli zapiekankę ziemniaczaną. Przesuwa więc stolnicę zdecydowanym ruchem, rzuca obok wór ziemniaków i bierze się za obieranie. Aż tu nagle  ach!  wszystkie jej zmysły krzyczą o chęci zjedzenia makaronu z sosem bolognese. Wrzuca więc obieraczkę do zlewu, wskakuje w sandałki i biegnie do mięsnego po mielone. Kojarzycie schemat? W kuchni bałagan, dwie potrawy rozbabrane, a trzecia w drodze. Nasza kucharka (lub kucharz) chyba padnie z głodu, albo skoczy na chińszczyznę. Jeżeli kuchareczka straciła ochotę na pierogi, niech wszystko wyrzuci w diabły (nie podejmuję wątku o niewłaściwości wyrzucania jedzenia, bo i mnie się czasami zdarza) i zajmie się kolejną potrawą. I tak właśnie jest z całością podejmowanych działań w naszym życiu. Chwytamy się wszystkiego, co nam wpadnie w ręce i żadnej (albo prawie żadnej) z tych czynności nie kończymy. Czy mamy wtedy o sobie wysokie mniemanie? Chyba raczej nie, bo jesteśmy w sobie i ze sobą zagubieni.







piątek, 14 czerwca 2013

Dom – spuścizna przodków, czy nasza ciężka praca?

Jesteśmy jak dom, który jest w trakcie budowy. Najpierw trzeba zakupić pod niego ziemię, ale o to postarali się już nasi rodzice, kiedy nas spłodzili ;) Kiedy ziemia jest przypisana do właściciela, a teren ogrodzony, trzeba wylać fundamenty, żeby dom się nie zapadł i tutaj również wkraczają rodzice, którzy budują w nas podstawy przyszłych zachowań. No, a kiedy grunt stężeje, zwiąże się i ustabilizuje, to wtedy zaczyna się... zabawa. Do nas należy ten otrzymany plac, czyli nasze życie, i musimy go jakoś zagospodarować, żeby było nam w naszym domu wygodnie, przestrzennie i bezpiecznie. A więc od czego można zacząć? Musimy rozejrzeć się za odpowiadającym nam kształtem domu (czyli mieć jakąś wizję naszego żywota), zebrać solidne materiały, aby nie przewrócił go wiatr życiowych niepowodzeń, a samobójstwo nie zastukało do okien. Musimy znaleźć dobrych pomocników (pójść na studia, robić kursy, dokształcać się, rozwijać), aby go utrzymać i mieć pieniążek również na warstwę estetyczną, a nie tylko praktyczną ;) Musimy wstawić drzwi i zamontować w nich naprawdę dobre zamki, żeby uchronić się przed nieproszonymi gośćmi, takimi jak osoby, które wciąż narzekają, niszczą nas psychicznie lub fizycznie, albo próbują odwieść nas od naszego Celu. (Owszem, są ludzie, którzy na stabilnych fundamentach stawiają krzywe wątłe chałupki i marudzą, że deszcz leje im się na głowy, a zimą śnieg prószy na ich zziębnięte ciała, ale to już inna historia, bo przecież zawsze mogą zmienić swoją sytuację, w końcu to my decydujemy o naszym  życiu.) A kiedy już nasz dom jest taki, jaki chcemy, żeby był, to wystarczy nam go tylko upiększać :)
Dom – spuścizna przodków, czy nasza ciężka praca? Osobiście opowiadam się za tą drugą opcją. Geny – tak, to pamiątka i pakiet bez możliwości zmian, ale reszta? Charakter? Chęć zmiany? Motywacja? Rozwój osobisty? O, to już nasza świadoma ciężka praca, nie ma co zrzucać niepowodzeń na przeszłość i przodków ;)

czwartek, 13 czerwca 2013

Ruch to zdrowie

Wysiłek fizyczny to nie tylko zadyszka, zakwasy i grrr, ale mi się nie chce... Wysiłek to również endorfiny, zdrowie, kondycja i możliwość zapanowania nad negatywnymi emocjami. Takie wybieganie, wyskakanie, wypływanie, czy wyboksowanie treningowego worka jest równie pomocne (a może i bardziej skuteczne), jak dziki wrzask, łzy, tupanie, grożenie, że się "tego padalca zabije". Jak się tak porządnie napocimy, stracimy dech ze zmęczenia, padniemy na pysk, to frustracja, zawód, złość wypełzną z nas jak przez szeroko otwartą bramę :) Ruch ma moc terapeutyczną, której nie zastąpią żadne tam alkohole, słodycze, narkotyki, itp. kłamliwe substytuty przyjacielskiego pocieszyciela. Dzięki wysiłkowi możemy ogarnąć tragiczną sytuację, możemy się z nią jakoś pogodzić,  oswoić się z nią, przejść łatwiej przez bagno, w które wpadliśmy, albo w które ktoś rozmyślnie nas wrzucił.  Przytoczę cytat z opowiadania St. Kinga Piernikowa dziewczyna. Główna bohaterka straciła kilkumiesięczną córeczkę i jej małżeństwo się rozpada. Przy zdrowych zmysłach trzyma ją tylko... codzienne dłuuugie bieganie: "I tak Emily Owensby pobiegła do końca podjazdu, a potem w dół, do sklepiku Kozy'ego i bieżnią przy szkole Cleveland South. Dobiegła do hotelu Morris. Zrzuciła z siebie małżeństwo, tak jak kobieta zrzuca z nóg sandały, gdy postanawia sobie odpuścić i pobiec szybciej. (...) W miarę jak zmuszała się do coraz większego wysiłku  badając owe osławione granice wytrwałości  sny zniknęły albo przestała je zapamiętywać. Budziła się nie tyle odświeżona, ile wewnętrznie odblokowana. (...) Budząc się któregoś ranka, zdała sobie sprawę, że śmierć Amy zaczyna stawać się czymś, co się wydarzyło, a nie czymś, co się dzieje." Dlatego, jeśli mamy jakiś problem, albo jesteśmy źli, albo mamy ochotę kogoś zamordować, albo po prostu odechciewa nam się żyć na tym "gównianym padole", to trzeba ruszyć tyłek i zmęczyć swoje ciało, aż mięśnie będą krzyczeć, a znużony sportem umysł, będzie miał możliwość psychicznego odprężenia. Aha  tylko żeby nie przyszło Wam do głowy połączyć sport z próbą popełnienia morderstwa i gonić z nożem w ręku człowieka, który nas wnerwił. To już nie ten kaliber, to niehumanitarny sposób wyrzucenia agresji :)



środa, 12 czerwca 2013

Zmiany, zmiany, zmiany...

Żeby zmienić swoje życie, trzeba zmienić siebie! Wypracować nowe nawyki, a wykorzenić te zgubne, które ogłupiają naszą wolę, wiążą nam ręce i pętają nogi. Dopiero wtedy, gdy nasze ciało i umysł przyzwyczai się do nowych ścieżek działania, nasze życie automatycznie zmieni kierunek. Wiadomo przecież, że nie osiągniemy wyników, jeżeli nie będziemy pracować nad sobą, nie zdobędziemy Szczytu, jeżeli nie wyruszymy w drogę i wciąż będziemy upadać na duchu, jeżeli nie uwierzymy w siebie. I to właśnie jest ten schemat: akcja-reakcja. Zmiana myślenia prowadzi do zmiany działania, a zmiana działania prowadzi do zmiany drogi... Budowanie silnej woli, chęć wydobycia się z dotychczasowych ograniczeń, przekształca nasze poprzednie pokraczne Ja w Ja doskonalające się, zadowolone, spełnione. Nagle okazuje się, że lubimy ruch, działanie, wysiłek... Ze zdziwieniem spostrzegamy, że marazm i wygodna strefa komfortu ocierała nasze życie do krwi i nie chcemy, no nie chcemy za żadne skarby świata, wracać do tamtej gnuśności i beznadziei. Mamy wiele warstw, tak jak ogry ;) i trzeba je odwijać, jak papierek z cukierka, żeby dostać się do tej naszej konkretnej wspaniałej słodyczy. Do naszego właściwego piękna, które polega na lubieniu siebie i dbaniu o to, aby nasze życie było... naszym wypracowanym życiem, a nie narzuconą egzystencją. Miłego dnia :)
 
 
 
 

wtorek, 11 czerwca 2013

Trzy Ogrody

Miłosz Brzeziński pisze w swojej Życiologii o trzech Ogrodach. Ogrodzie Zawodowym, Rodzinnym i Prywatnym. Ten ostatni jest najcenniejszy, a często zaniedbywany. To są nasze pasje, przemyślenia, to jest nasz czas spędzany sam na sam ze sobą. To jest nasza filiżanka kawy wypita z samego rana, kiedy nikt nie plącze się pod nogami, zagłębienie się w fotelu z gazetką albo z książką... Nasz Prywatny Ogród jest takim miejscem, o które musimy dbać, bo daje nam napęd na cały dzień i na całe życie. Nie mówię o tym, żeby wpadać w egoistyczne zapędy i wrzeszczeć na rodzinę, która przeszkadza oglądać nam film... Nie mówię o tym, żeby spacer z rodziną odkładać na wieczne potem, bo wolimy się pobyczyć z puszką piwa w dłoni i pohukiwać: gol, gol! Nie mówię o tym, żeby wypiąć się na pomoc przy przewijaniu dziecka, bo w tym akurat momencie rozmawiamy przez telefon z najlepszą przyjaciółką. Mam na myśli zręczne lawirowanie pomiędzy naszą pracą, rodziną a nami. Niczego nie zaniedbywać, wyważać priorytety i ustalać granice. Wyszarpnąć siebie z tego całego chaosu, w którym przebywamy. Odnaleźć chwilę wytchnienia, samotnego wytchnienia. Nie odkładać siebie na wieczór, kiedy dzieci śpią, projekt do pracy zrobiony, a chałupa wyczyszczona jak w chirurgicznym gabinecie... Raczej nie spotkamy się ze swoim Ja, kiedy będziemy padać ze zmęczenia na pysk i jedynym naszym marzeniem będzie łóżko i błyskawiczny sen. Nie. Mówię o chwili relaksu w ciągu zabieganego dnia, albo przed jego rozpoczęciem, albo o wspaniałej kąpieli w pachnącej pianie przy świeczkach... Mówię o tych chwilach, w których Wy najlepiej odpoczywacie. Musimy zadbać o siebie, bo raczej nikt nie zadba o nas. Pamiętacie książkę Tajemniczy ogród? W zapuszczonym miejscu pełnym chwastów i strachu znalazły się przyjaźń, miłość, spokój i cudowna przyroda  czyli to wszystko, czego nam na co dzień brakuje. Całe to bogactwo, które skrzętnie skrywamy w sobie :)



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Prawo przyciągania pod gruszą :)

Pisałam kiedyś, że jest takie "magiczne" prawo przyciągania, które mówi o tym, że kiedy naprawdę czegoś chcemy, ze wszystkim sił, no po prostu zależy nam jak diabli, to tak się dzieje, że świat nam sprzyja  albo pojawia się w naszym otoczeniu osoba, która może pomóc, albo dostaniemy niespodziewany pieniążek (zwrot z ZUS-u, premia w pracy, wygrana w zdrapce) albo po prostu ktoś bliski leciutko popchnie nas w kierunku naszych planów. Każda sytuacja ma innego przyjaciela :) Doświadczyłam właśnie czegoś takiego, co podkreśliło tylko wiarygodność tego prawa. Zależało mi bardzo na zrobieniu pewnego kursu, ale kasa była na ten miesiąc już precyzyjnie wyliczona i żadnych intelektualnych odstępstw zrobić nie mogłam. Inwestycja w siebie inwestycją w siebie, a real realem... aż tu z samego rana dowiedziałam się, że w pracy gruszą (dofinansowanie do urlopu) sypnęli, więc szybciutko na kurs się zapisałam i jeszcze reszta została :) No i proszę, udało się. 



sobota, 8 czerwca 2013

Czarne balony i pępowina win

Jedną z najwspanialszych rzeczy, które człowiek może sobie "podarować" jest uwolnienie się od narzuconych sobie problemów i ograniczeń. Wyłuskanie z siebie wszystkich bolesnych igiełek, igieł, noży, sztyletów i toporów. Tych wszystkich ciężarów, które przygniatają człowieka do ziemi, przysypują piachem i sprawiają, że odechciewa mu się żyć. A problemy, które zatruwają nam psychikę są różne  przejęte, wyuczone, irracjonalne... Człowiek wmawia sobie, że jest np. do niczego, albo że ma problem z matematyką, albo nie ma zdolności interpersonalnych. Mało tego, człowiek jest w stanie wmówić sobie, że zniszczył życie innej osobie (i nie chodzi mi tu spowodowanie wypadku, morderstwo, czy spalenie domu) albo do końca swoich dni żałować za nieswoje grzechy. Człowiek wpada w bolesną studnię chorób na tle nerwowym, odmawia sobie przyjemności (bo przecież nie zasłużył) i wciąż, wciąż, wciąż ma jakieś wyrzuty sumienia. No i tacy ludzie żyją sobie w sosiku ograniczeń: ja nie mogę, ja nie potrafię, mi przecież nie wypada się cieszyć... Nie ma się co dziwić, że takie z nas czasami smutasy, w końcu i wesołek by się zdołował. Jednak nic straconego! Można przeciąć tę pępowinę win, pochylić się nad nimi, przyjrzeć dokładnie i ustalić, czy winy są realne, czy wydumane. Jeżeli realne  naprawić, albo sobie przebaczyć, jeżeli wydumane  odpuścić. Powiedzieć: to nie mój problem, nie mam co się nim przejmować! I zobaczycie, jak inaczej świat zacznie się przedstawiać. Poczujemy się wolni, lżejsi, radośniejsi. Tak, jakby od przygarbionego ociężałego ciała oderwały się baloniki pełne cierpienia, smutku, zgnębienia. Każdy balonik, który ulatuje w powietrze, sprawia, że nasze ciało jest bardziej świadome swojego uroku, a umysł uwalnia się od nabrzmiałych trosk. Do tej pory byliśmy podtrzymywani przez toksyczną nadętą machinę czarnych balonów – kręgosłup karykaturalnie wygięty w pałąk, ręce bezładnie wisiały w górze, nogi nie miały siły biegać ani tańczyć. No i  kiedy te nasze olbrzymie balony ograniczeń puszczają, nagle się okazuje, że jesteśmy inną zdrowszą osobą! Mamy ochotę na to, żeby pójść na imprezę, mamy ochotę kochać się do białego rana, mamy ochotę szaleć, myśleć, uczyć się i rozwijać. Chcemy sobie, sobie!, sprawiać przyjemność, bo przecież raz się żyje, a my zasługujemy na najlepsze z żyć :)


piątek, 7 czerwca 2013

Grymaśny Nowy Nawyk

Jeżeli chcemy coś w sobie zmienić, to musimy być konsekwentni i niekiedy nieprzebłagani. Nie ma: "dzisiaj sobie odpuszczę","dzisiaj tylko troszeczkę", "oj, już wczoraj tyle zrobiłem". Nie. Jesteśmy dorośli i dziecinne "mamo, nie teraz" nie powinno siać spustoszeń w naszym życiu. Tylko wtedy, gdy  czasami na siłę robimy codziennie coś właściwego, kształtuje się w nas Nowy Nawyk. Początkowo jest bardzo grymaśny, fochliwy i tylko myśli o tym, jak tu nam zwiać. Jeżeli będziemy mocno i czujnie trzymać go w garści, to nam nie ucieknie i z czasem z opieszałego leniucha przekształci się w dumnego zwycięzcę. Po kilkunastu dniach, kilku miesiącach (w zależności od trudności) robimy nową czynność automatycznie. Ja na przykład nigdy nie przypuszczałam, że będę rano ćwiczyć, a potem brać chłodny prysznic. Zawsze chciałam tak robić, o tak, bo mi się to u innych podobało. Ale ja? Beee, lepiej pogrzać się w łóżeczku. A teraz nie. Zwlekam się z zaciśniętymi zębami, bo wiem, że to jest tylko dla mojego dobra. Wiem, że właśnie buduję w sobie dobry zdrowy nawyk :) I po takim energetycznym zastrzyku czuję się wolna, a jaka zadowolona z siebie jestem!  Lenistwa nie zabije się... lenistwem, bo tylko działanie ma właściwie zaostrzony grot strzały. I to ona trafia do celu, bo jest właściwie wyważona, a i ręka, która napina cięciwę jest sprawna, bo wyćwiczona. Zmiana negatywnych przyzwyczajeń jest trudna, ale nie niemożliwa. Trzeba zastąpić je czymś nowym, wpuścić na ich miejsce zastępcę. Papierosy zastąpić gumą nikotynową, słodycze wodą albo surową marchewką. A brak chęci do rozwoju (bo trudno, bo boli, bo wymaga wysiłku) zastąpić pracą. Po prostu wstać i iść. I tak każdego dnia. :) Potem nasz Nowy Nawyk staje się naszym Dobrym Starym Nawykiem :) I zżywa się z nami, jak nasz najlepszy przyjaciel. A poniżej drzewo "wrośnięte" w mury. Wyobraźmy sobie, że te mury to my, a piękne drzewo, to nasz zasadzony przez nas Nawyk :) Aha, no i nie zwracajcie uwagi na to, że są to ruiny, bądźcie wyrozumiali dla mojego wydumanego porównania ;)
 
 
 
 
 
 
 

czwartek, 6 czerwca 2013

Ja, to jestem Ja, Ty, to jesteś Ty!

Chcę! Chcę tego i nic mnie przed tym nie powstrzyma. Wiem, że dojdę, gdzie idę, wiem, że potrafię zrobić to, co zrobić chcę i wierzę, że dam radę podołać wszystkim ograniczeniom, jakie nakłada na mnie podróż. Lubię siebie, więc jak mogę odwrócić się od swoich marzeń? Lubię siebie, więc dlaczego mam tkwić w przestrzeni, która mnie uwiera i sprawia ból? Lubię siebie, więc pozbędę się toksycznych złogów przeszłości i całkowicie zmienię swoje negatywne nawyki. Chcę tego, bo zasługuję na to, aby po prostu być tym, kim być chcę. Bo ja, to jestem ja, a nie osoba, która mi się nie podoba i której polubić nie mogę.
Tak właśnie sobie mówcie każdego dnia, lub podobnie, jak wolicie, ale wierzcie w siebie! Zawsze wierzcie w swoje możliwości! Pan Bóg dał nam cudowny umysł, który ma niesamowite możliwości rozwoju. Owszem, osadził nas w życiu i świecie, które są niekiedy męczące trudne i bolesne, ale w zamian dał nam przeciwko nim broń, która przy nabyciu odpowiednich umiejętności jest bronią nie do pokonania. Dał nam umysł i wolną wolę. Dał nam to na zawsze. Za darmo, bo nas kocha i w nas wierzy. Skoro On w nas wierzy  a raczej wie, co robi  to czemu my mamy mieć wątpliwości? Naprawdę, możemy wyjść z zaułków, w które wpędziły nas zgubne przyzwyczajenia oraz niewłaściwe opinie i wyjść na prostą. Tylko musimy podjąć decyzję, że już czas porzucić niewygodne buty, kupić sandały i ruszyć w podróż. Do swoich celów, pragnień i do swojego dobrze przeżytego życia. 
 
A poniżej brama prowadząca do pałacu w Książu :)
 
 

środa, 5 czerwca 2013

Weterynarz w prosektorium

Mamy jakiś tam obraz siebie, mniej więcej wiemy, jak chcemy wyglądać, co robić w życiu, czego się nauczyć, a czego oduczyć. Oczekujemy od życia bardziej lub mniej sprecyzowanych konkretów i kształtuje się nam jako tako stabilny grunt. Czekamy grzecznie na realizację naszych nieczytelnych celów. I co? I nic. Nic się oczywiście nie dzieje, bo jak się ma dziać, skoro sami nie wiemy, czego dokładnie chcemy? Jest Cel, jest Strategia, jest Działanie, jest Sukces. I wtedy to ma ręce i nogi, wiedza o tym, czego od życia pragniemy znacznie zwiększa szanse powodzenia. Jeżeli znamy kierunek naszej drogi, to wiemy, w którym miejscu skręcić. Jeżeli wiemy, że droga będzie górzysta, to kupimy trapery, a szpilki schowamy do szafy. Jeżeli wiemy, że wyruszymy zimą, to zaopatrzymy się w cieplutki kombinezon. O to mi chodzi, że jeżeli mamy  sprecyzowany cel, to wiemy, co zrobić, by do niego dotrzeć. A bezładne mamrotanie typu: "chciałabym zostać weterynarzem, ale może jednak poświęcę się kryminologii, no sama nie wiem, a ty jak uważasz? Byłabym lepszym weterynarzem, czy jednak dać sobie z tym spokój, bo chyba nie lubię krwi?" No takie podejście raczej donikąd nas nie doprowadzi. Będziemy się trochę po tym naszym życiu snuli, błądzili i w końcu uznamy, że mamy dwie lewe ręce i do niczego się nie nadajemy. Albo zrobimy dwa fakultety, a potem założymy prywatną klinikę weterynaryjną czynną w godzinach 23-06 rano, a w ciągu dnia niecierpliwie będziemy czekali w prosektorium na wyniki sekcji. Jak wiadomo, możemy bardzo wiele. Pytanie tylko, jak długo wytrzymamy, no i co zrobić z podstawowym problemem, że nie lubi się widoku krwi! To tak jakby chirurg mdlał przy operacji ;) Więc jeżeli nie wiemy, to może czas poszukać głębiej? Zastanowić się, co lubimy, a może się okaże, że nasza miłość do zwierząt zaspokoi się przygarnięciem psa, kryminalistyczne ciągoty spokojnie zadowolą się mrocznymi thrillerami, ale za to wykażemy niebywałe umiejętności lingwistyczne i zostaniemy znakomitymi tłumaczami? Nie chodzi  mi to, żeby nasze życie było doskonale zaplanowanym grafikiem ani profesjonalnie wyliczonym biznesplanem, żeby nasze plany były poukładane na dobach od-do i poustawiane w dniach jak wyprostowani na baczność żołnierze. Nie, bo byłoby nudno przewidywalnie i nierealnie. No, ale przecież jakieś cele mamy, prawda? Nie mogą one być rozmyte, nieczytelne, ukryte pomiędzy może, a może...  Musimy wybrać priorytety, nie ma opcji, żebyśmy mogli poświęcić się wszystkiemu w równym stopniu.  Dlatego, jeżeli nie wiemy, co chcemy w życiu robić, to skupmy się najpierw na poznaniu samego siebie, będzie nam znacznie łatwiej osiągnąć spełnienie.


wtorek, 4 czerwca 2013

Sznyty i nadwaga

Okaleczanie swojego ciała jest wynikiem bezradności, jest fizycznym niemym krzykiem o pomoc. Niedbanie o swoje ciało również jest oznaką braku wewnętrznej spójności, tylko wyrażonym w bardziej zawoalowany sposób. Nikogo przecież nie zaniepokoi człowiek, który ma problemy z jedzeniem, nikt nie zastanowi się nad tym, czy nadwaga nie świadczy o psychicznym bólu, o przeżytych traumach, czy nie ukrywa demonów przeszłości. Mało tego, taki człowiek myśli sobie, że po prostu nie umie się odchudzać, natomiast nie przyjdzie mu do głowy, że problem nie tkwi w jego układzie żywieniowym, ale w psychice, w tym, że prawdopodobnie ma problemy z pokochaniem i zaakceptowaniem samego siebie. I zamiast skupić się na wyleczeniu własnego wnętrza, katuje się nową dietą... Zaniedbywanie swojego umysłu również świadczy o tym, że nie panujemy nad swoim życiem, nad swoimi potrzebami i prawdziwymi chęciami. Nasze ciało jest ściśle połączone z naszym umysłem. Tworzą niezaprzeczalną jedność, która potrzebuje harmonii, bo inaczej człowiek czuje bolesne konsekwencje rozłamu. Osho w równowadze ciała i umysłu pisze: "Ciało jest widzialną częścią twojej duszy, a dusza jest niewidzialną częścią twojego ciała." dlatego niemożliwe jest, żeby zaniedbane ciało skrywało w sobie zadowolone pełne akceptacji Ja, zawsze będzie dźwięczał pomiędzy nimi dysonans. Czy człowiek, który wstydzi się swojego ciała, może je lubić? I czy człowiek, który nie szanuje swojego zdrowia, może czuć szacunek do samego siebie? Raczej nie, bo inaczej promieniałby zadowoleniem, wigorem i ogólną jak to kiedyś mówiono tężyzną fizyczną. A jeżeli nie za bardzo wierzymy w tę zależność pomiędzy ciałem a umysłem, to zastanówmy się nad kolejnymi zdaniami Osho:  "Jeśli zażyjesz LSD, przyjmie je twoje ciało, nie umysł, ale co zachodzi w twoim umyśle? (...) Albo z drugiej strony: jeśli masz marzenie erotyczne co dzieje się z twoim ciałem? Wpływ na ciało jest natychmiastowy." I jeszcze jedno, dosyć ważne, to, że są wokół nas osoby szczuplutkie, zgrabniutkie i wysportowane, nie znaczy niestety, że pozostałe powiązania pomiędzy ich ciałem i ich umysłem są doskonałe. Niestety tak łatwo nie jest ;) Bo o problemach świadczą również uzależnienia, fobie, zaburzenia psychosomatyczne i inne niefajne ograniczenia...