wtorek, 26 listopada 2013

Z domowego łóżka...

Jestem, już jestem... Odzywam się wreszcie do Was. Leżałam w szpitalu, było ze mną nie za fajnie, ale jestem już w domu, w moim łóżku, z moimi kotami. Nie mam już żadnych wenflonów, nikt o 5.30 rano nie mierzy mi temperatury, ani nie pobiera krwi. Słabe żyły nie pękają mi już od wielu kroplówek i mogę normalnie żyć :) I chociaż wciąż jestem na antybiotykach, to dochodzę powoli do siebie, nie dałam się chorobie i walczyłam prawie dzielnie. Grunt to się nie poddawać. Osłabiony chorobą organizm tylko czeka na to, aż umysł skapituluje. Nie wolno mu na to pozwolić! Nie wolno! Ja wciąż powtarzałam sobie: mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm, który zwyciężył chorobę, mam silny organizm... Powtarzałam to wciąż, i wciąż, i wciąż. Zasypiałam z tymi słowami i budziłam się z nimi. Kiedy leżałam, bo nic innego nie mogłam robić, wciąż powtarzałam, że MAM SILNY ORGARNIZM! A nocami, kiedy nie mogłam spać, stawałam przy oknie, patrzyłam na uśpiony świat i wyobrażałam sobie, co zrobię po wyjściu ze szpitala. Bardzo, bardzo wyraźnie. Planowałam każdą sekundę. Otwarcie drzwi, przytulenie kotów, długa kąpiel w pianie. A potem wyobrażałam sobie to, co zrobię, kiedy wyzdrowieję. Fryzjer, obiad w restauracji (z najdrobniejszymi szczegółami, łącznie z tym, jak będę ubrana i co zamówię), zakup nowych ciuszków. Wyliczałam też wszystkie te wspaniałe rzeczy, na które czekam (na przykład w lutym szkolenie u Mroza i... koncert Garou!!!). Myślałam o moich porannych kawusiach i ulubionych czynnościach. A kiedy dowiedziałam się, że wyjdę pod koniec tygodnia, mówiłam sobie: za tydzień o tej porze będę już w domu, za tydzień o tej porze będę już w domu... Rozumiecie schemat? Trzeba wyrywać się ze złej rzeczywistości i intensywnie planować tę dobrą, bo wszystko ma swój koniec. Wszystko! I kiedy jest nam źle, musimy zdawać sobie z tego sprawę, że to źle również się skończy, że to tylko kwestia czasu. I nie mówię absolutnie, że dzielna byłam w każdej sekundzie choroby, że z uśmiechem na twarzy znosiłam, co los dawał, no nie ze stali nie jestem. Zdarzały się i łezki, i zwątpienie, i zniecierpliwienie, i złość, i panika, ale walczyłam. I wiem, że dzięki temu szybciej wyzdrowiałam, bo pozytywne nastawienie (nawet przetykane czarnym postrzępionym sceptycyzmem) jest najlepszym lekarzem, a odpowiednie podejście potrafi zdziałać cuda.
A teraz leżę w łóżku, zdrowo się odżywiam, piję owocowo-warzywne soki (wyciskane, z żadnych butelek ani kartoników!) i litry wody z cytryną.
Jeszcze jedno – wyobraźcie sobie, że Baffi tak tęsknił, że przestał gadać, a normalnie gaduła jest z niego okropna. Zawsze ma do zadania tysiące pytań, a kiedy mnie nie było – zamilkł. Na szczęście wrócił już do swojej gadatliwej postaci :)
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę duuuuuużo zdrowia, bo ono jest najważniejsze :) A życie jest po prostu piękne :)
Do następnego :)
A poniżej drzewo, które latem mnie urzekło :) Niestety nie zmieściło się w kadrze :)
 
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz