niedziela, 5 stycznia 2014

Hitchcock i śniadanie...

Dzisiejsze niedzielne śniadanie zjadłam nad morzem :) Do plecaka schowałam kanapki, ciasteczka i termos, ciepło się ubrałam i hajda raźnym spacerkiem na poranny posiłek :) 
A potem przyszło mi do głowy nakarmić ptaki, nie spodziewałam się jednak, że są tak wygłodniałe. To nie takie spokojniutkie kaczuszki na osiedlowym stawie, oj nie... Kiedy rybitwy mnie obsiadły, (a te odważniejsze fruwały mi wokół głowy, aż trzepotało) a dzielny nieustraszony łabędź stanął przy moim boku i wyciągał dziób po bułeczkę, zrobiło mi się cokolwiek nieswojo. Moja wyobraźnia podsunęła mi kadry z filmu Hitchcocka i straciłam ochotę na dokarmianie ptaszków, w przeciwieństwie do nich :( One były wielce rozochocone. Rozdałam więc szybko, co rozdać miałam i próbowałam chyłkiem się wycofać, ale ptaki były innego zdania... długo jeszcze sunęły za mną skrzeczącą dopominającą się chleba kawalkadą ;) Kiedy jednak zrozumiały, że więcej nie mam im już nic do zaoferowania przerzuciły się na inny obiekt. Ja trochę odetchnęłam, że twarz i głowę mam całą i zdałam sobie sprawę z tego, że właśnie wyszedł ze mnie dziki człowiek z miasta ;) Ale spokojnie, kolejne dokarmianie będzie mniej zaskakujące :) 
A poniżej zdjęcie śniadania i pierzastych braci mniejszych :) 
Miłej niedzieli Wam życzę :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz